laosikona
Redakcja
24/03/2013

Obrazy Wietnamu i Laosu

Robię remanent. Liczę członki, żebra i stawy. Prawa noga uwięziona pod skuterem, brak tchu, żebra bardzo bolą. Cała jestem pokryta warstwą piachu i kamyków. Wszystko w odległości 200 km od najbliższego miasta – Tha Khek w Laosie. Natalia Gartman specjalnie dla EksMagazynu pisze o azjatyckim końcu świata

Właściwie tylko przypadkiem wylądowaliśmy w Laosie i jeszcze bardziej przypadkiem zdecydowaliśmy się robić Tha Khek Loop. Właściwie byliśmy w Wietnamie, w drodze do Ban Rum – miasteczka wśród dżungli otaczającej Ho Chi Minh Highway, istniejącego tylko na naszej mapie. A cała seria przypadków i spontanicznych decyzji prowadząca nas do tego miejsca zaczęła się w Hanoi.

Wietnamski Paryż

Hanoi jest dobrym wstępem do południowej Azji i do Wietnamu szczególnie zimą. Temperatury wahają się w dzień między 14 a 20 stopniami Celsjusza. Słońce rzadko wychyla się zza chmur, ale właściwie nie pada. To łagodne przejście z naszej zimy do tropików. W sercu tego bardzo azjatyckiego miasta bije europejskość. To jedno z niewielu miejsc, gdzie francuskość zaraziła Wietnamczyków. Aleje na południu miasta, wzdłuż których, jedna obok drugiej, położone są „Ca Phe –iarnie”, maleńkie restauracyjki na placu wokół katedry czy uliczki na półwyspie nad jeziorem białego jedwabiu (Ho Truc Bach), to wietnamska wersja Paryża. Wietnamska, to znaczy stoliki i krzesła, wyglądają jak z działu dziecięcych mebelków, wietnamska to znaczy ze zrujnowanych domów przy pomocy plastikowej płachty zrobione są restauracje, a między willą a drewnianą szopą jest świątynia. Wietnamska, bo wieczorem na ulicy płoną sztuczne pieniądze, a dym kadzidełek miesza się z dymem z malutkich grilli, które za 1,5 dolara można kupić w sklepie z „blaszanym wszystkim możliwym”.

W Hanoi za jednym rogiem jest Paryż, a za drugim – Morze Śródziemne. Warto jest oddalić się trochę od turystycznego centrum wokół jeziora Oddanego Miecza (Hoam Kiem) i spróbować jedzenia w jednej z niezliczonych ulicznych restauracji. Czasami jest to pięć maleńkich krzesełek wokół pani, która robi fantastyczne świeże summerrolki (kawałki mięsa, sałata, warzywa, makaron ryżowy, orzeszki zawinięte w papier ryżowy podawane z sosem), albo spróbować ryby smażonej z koperkiem, która jest w Hanoi specjalnością. „Pho” to wietnamski klasyk, dostępny na każdym rogu bulion z makaronem ryżowym, mięsem i ziołami, podawany z limetką, sałatą świeżymi ziołami i papryczkami. Dla bardziej zaawansowanych są pyszne zupy z podrobami i zżelowaną krwią pokrojoną w kostkę oraz (trochę mniej pyszne jak na mój gust, ale kulinarny obowiązek smakosza) kleiki ryżowe ze świńskimi nóżkami i podrobami. Specjałem, którego nie zdecydowałam się spróbować są gotowane jajka z pisklętami w środku.

Jeżeli chodzi o zakupy – poza niezmierzonymi ilościami kiczowatych suwenirów, można tu kupić „adidasy”, trampki, przydatne jedwabne śpiwory (w razie gdyby pensjonatowa pościel była wątpliwej czystości), okulary oraz kurtki North Face. Typowym pamiątkami są różne wyroby zainspirowane twórczością mniejszości etnicznych lub drewniane lalki podobne do tych używanych w „Water Puppet” (oryginalny wietnamski teatr, który dzięki turystom przeżywa swój renesans, gdzie na zalanej wodą scenie poruszają się wielkie drewniane kukiełki w rytm ludowej muzyki).

Hanoi jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych miast. Na ogół szwendaliśmy się cały dzień, co jakiś czas zatrzymując się, żeby coś przekąsić albo żeby napić się fantastycznej wietnamskiej kawy. Za każdym razem kiedy przypadkiem trafialiśmy na muzeum lub pagodę odbywało się krótkie zwiedzanie. Warto zobaczyć Muzeum Sztuki koło Świątyni Literatury (szczególnie obrazy malowane laką) oraz skansen pokazujący różne formy wiejskiej architektury. Jeżeli dzień był bardzo długi to czasami kończyłam go masażem zmęczonych stóp albo, po prostu, hanojskim piwem.

Plaże królewskich żon
Temperatury, jak to o tej porze roku bywa, zaczęły spadać i postanowiliśmy uciec na południe. Wietnam jest długi i wąski; zarówno na wschodzie, jaki i na południu leży nad morzem. Jedną z najpopularniejszych nadmorskich miejscowości jest Nha Trang – brzydkie miasto pełne turystów położone nad piękną, długą plażą. Ilość zagranicznych gości sprawia, że ciężko tu o prawdziwie dobre wietnamskie jedzenie. Plaża jest tak ogromna, że mimo wszystko, w dużej mierze pozostaje niezapełniona.

Poza centrum udało nam się odkryć fantastyczną wietnamską „Ca Phe-iarnie”. Wietnam jest jednym z najważniejszych eksporterów kawy (przede wszystkim typu „robusta”). Tutejsza kawa jest bardzo mocna, czarna, słodzona lub ze słodkim mlekiem skondensowanym, gorąca lub wylana na lód, grzeje lub chłodzi, ale w każdym wypadku stawia na nogi.

Dla stęsknionych trochę mniej turystycznych miejsc z Nha Trang można w około pięć godzin dotrzeć do Qui Nhon. Miasto rozlane wzdłuż plaży wydawało się być opustoszałe. Szeroka dwupasmowa aleja, parę hoteli – molochów, żadnych restauracji, żadnego życia. Po dwóch godzinach szukania wylądowaliśmy tuż przy dworcu autobusowym. Jasny pokoik z oknami na dwie strony świata z łazienką i balkonem za 10 dolarów. Zamiast następnego dnia ruszać dalej zostaliśmy kolejne trzy dni.

W Quy Nhon urzekł mnie fantastyczny „street food” w ulicznych restauracjach. Ryż z ułożonymi na wierzchu grillowanym wieprzowymi kotletami, wołowiną owiniętą w liście, chrupiącymi krewetkami i małe naleśniczki, które wraz z ziołami zawija się w papier ryżowy i zanurza w pysznym orzeszkowym dipie oraz obowiązkowo frutti di mare. Na skuterze szybko można dotrzeć do Queen’s Beach, podobno ulubionego miejsca wypoczynku żony ostatniego króla Wietnamu. Powoli ulegające zębowi czasu pawilony i platformy leżą wzdłuż malowniczej plaży. Na tyłach jest klasztor i szpital, a dalej wioska chorych na trąd pacjentów w bardzo architektoniczne ciekawych budynkach. Po drugiej stronie miasta, na półwyspie jest malownicza wioska rybacka.

W stronę Laosu
Z Quy Nhon ruszyliśmy do Hoi An – najpiękniejszego shopping-centrum jakie widziałam. W pięknym, starym miasteczku portowym prawie każdy budynek został zamieniony w warsztat krawiecki, szewski lub sklep z pamiątkami, a reszta to restauracje, bary i hotele. Mimo wszystko, nie udało się jeszcze zupełnie zniszczyć urody starówki, a handel jest, koniec końców, absolutnie zgodny z tradycją tego miejsca. Trudno jest też oprzeć się sukienkom i koszulom szytym na miarę za 15 dolarów. A za trochę więcej można mieć prawie wszystko. Ale jak zwykle, mimo brutalnego skomercjalizowania miasteczka, po piętnastu minutach jazdy rowerem jesteśmy gdzieś wśród pól ryżowych, wodnych bawołów i małych domków. Po paru dniach, pięciu sukienkach, czterech parach spodni i kamizelce dla mnie, sześciu koszulach i dwóch parach spodni dla Fränkiego najwyższy czas ruszać dalej.

Zamierzamy wynająć kierowcę i przedostać się do Ban Rum. Fragment autostrady Ho Chi Minh, na północ od Hoi An, nie jest opisany w żadnym z naszych przewodników. Ale na portalu Travellfish jest wspomniane miasteczko A Luoi, gdzie moglibyśmy zatrzymać się na pierwszą noc, a drugiego dnia dotrzeć do Ban Rum. Wynajmujemy samochód z kierowcą na dwa dni za niecałe 100 dolarów. Przez większość czasu pada, a w górach robi się dość zimno. Ho Chi Minh Highway jest w dużo lepszym stanie niż myślałam i wije się szalenie widokowo, przez obrośnięte puszczą góry. Jak tylko przestaje padać, pojawia się mgła. Śpimy w pokoju z częściowo wybitą szybą, bardzo starymi prześcieradłami i kocami do przykrycia (po to te jedwabne śpiwory). Jest zimno, ale o dziwo mamy cudownie gorącą wodę pod prysznicem, rano mocną świeżo parzoną „Ca Phe” i Internet (tu po przestudiowaniu następnego odcinka podróży przy pomocy google mapy po raz pierwszy zaczynamy wątpić w Ban Rum).

Chłopcy na motorach

Na ostatnim odcinku drogi, nasz kierowca pyta ludzi o drogę i za każdym razem robi się bardziej nerwowy. Wreszcie, kiedy przecinamy szosę łączącą wybrzeże Wietnamu z Laosem, zatrzymujemy się w zupodajni, gdzie kierowca wraz z czterema innymi niemówiącymi po angielsku Wietnamczykami tłumaczą nam że „no Ban Rum”. Spontanicznie decydujemy się jechać do oddalonej o 30 km granicy z Laosem. Wysiadamy z auta pod granicą, którą przechodzimy pieszo.

W Laosie chłopcy na motorach proponują, że podrzucą nas do miasta. Nie mamy wyjścia – nikt tu na nas nie czeka, nie ma autobusów, nie ma miasteczka, nie ma banku, ani kantoru (nawet takiego jednoosobowego), nie mamy przewodnika ani informacji. Zawożą nas na dworzec i mamy szczęście, bo za godzinę odjeżdża ostatni autobus (a raczej mała ciężarówka z ławkami z tyłu), a ja wymieniam dongi w najbliższej zupodajni po zupełnie znośnym kursie. Nasz autobusopodobny pojazd przewozi przy okazji ogromne butle gazu, więc jest jeszcze trochę bardziej niewygodne niż zwykle. W miasteczku kupujemy „sticky rise” (pyszny rodzaj ryżu, ugotowany tak, że ma lepką konsystencję i je się go rękami odrywając ryżowe kule), laap (laotańską sałatkę mięsną) i meldujemy się w pensjonacie. Następnego dnia jedziemy kolejnym busopojazdem do Savannakhet, gdzie spotykamy dwóch sympatycznych Francuzów, którzy radzą nam pojechać do Tha Khek i tam zrobić „loop” (czyli 4-5 dniową wycieczkę skuterem zaczynającą się i kończącą się w Tha Khek).

The Loop
Na szczęście, zarezerwowaliśmy skutery, czyli wpłaciliśmy dzienną stawkę bez pokwitowania, bo jak mi kiedyś bardzo słusznie wytłumaczył pan w trzeciorzędnej wypożyczalni samochodów w Maroku „Każdy biznes musi się opierać na zaufaniu”. Wtedy i wielokrotnie w czasie podróży przekonałam się, że to bardzo prawdziwa zasada.

Najpierw idziemy odebrać nasze skutery. Są niby nowe, to znaczy, mają przejechane 10 tys. km i wyglądają dobrze. Jest bardzo ciepło, jedziemy szybko. Parę kilometrów piaszczystą drogą i trafimy do wioski, w której mieszkańcy pokazują nam drogę do kąpieliska. Jakiś starszy pan akurat kończy myć się w rzece. Kiedy jesteśmy już po kolana w wodzie, Fränki zauważa dużego węża wodnego. Chwilę potem znika. Wejść do cudownie chłodnej wody czy bać się węża? Pływamy, ale tylko blisko brzegu. Trochę odświeżeni jedziemy dalej. Bardzo mało spektakularne 60 km, pyszna „noodlesup” z klopsikami cielęcymi i skręcamy. Droga zaczyna się powoli wspinać i w świetle zniżającego się słońca wjeżdżamy w przepiękny górski region. Nagle wszystko dookoła robi się zielone, pojawia się dżungla z tysiącem kolorów. Droga wije się, zjeżdżamy w doliny nad rzeką i wspinamy po zalesionych zboczach. Kiedy dojeżdżamy na najwyższą przełęcz słońce właśnie zachodzi.

Nastepnego dnia ruszamy w kierunku jaskini Konglor położonej 40 km dalej. Jaskinia okazuje się być siedmiokilometrowym tunelem, którym przepływa rzeka. Ciemność rozjaśniona jest tylko światłem naszych latarek. Na maleńkich łódeczkach płyniemy szybko. Uczucie tego pędu w ciemności jest niepowtarzalne. W którymś miejscu przycumowujemy do małej piaszczystej wydmy, z której wchodzi się po schodach do suchej części pełnej stalagmitów i stalaktytów, a potem znowu zanurzamy się w ciemność. Wracamy tą samą drogą, a potem od razu ruszamy dalej, bo czeka nas jeszcze 100 kilometrów. Do Laksao docieramy o zmierzchu.

Przed nami najtrudniejszy kawałek: 60 kilometrów bardzo kiepską drogą, pełną dziur, kurzu, piachu i kamieni. Ruszamy dosyć wcześnie, na początku wszystko idzie gładko. Od czasu do czasu mijają nas ciężarówki wzbijając nieprzeniknione tumany kurzu. Nagle pojawia się przede mną głęboka dziura i w następnej sekundzie Fränki stoi nade mną i próbuje ze mnie wydusić czy żyję, zamiast zdjąć przyciskający mnie skuter. Z najbliższego domostwa wybiegli chłopi, już jestem podpierana, już siedzę przed domem na pryczy, wynieśli bambusowe maty, żeby było wygodniej. Przynoszą plastry, ja proszę o wodę i mydło. Już wiem, że chyba nic nie złamane, ewentualnie żebro, ale tylko pęknięte. Tylko skóra z wnętrza dłoni wisi w strzępach. Trudno się rozeznać, bo wszystko jest pokryte kurzem. Myję rękę, pożyczonymi nożyczkami odcinam strzępy, a pomna, z jednej strony doświadczeń z dzieciństwa, a z drugiej – historii niegojących się w tropikach ran i tego, że do lekarza nie blisko, przymuszam Fränkiego do usunięcia resztek piasku szczoteczką do zębów (dzięki Bogu mam miękką!). Potem już tylko płyn do dezynfekcji, sterylna gaza i bandaż, na kolanie plaster i można jechać dalej. Trzeba się dużo uśmiechać, bo dzieci bardzo przestraszone, a i chłopi odetchnęli z ulgą widząc, że wszystko jakoś nie jest takie straszne. Najbliższy pensjonat był jakieś 45 km dalej. Moja ręka piekła i bolała przy każdej większej dziurze, a jadąc przez głęboki piach trzeba mocno trzymać kierownicę.

Ostatniego dnia Loopu wstaliśmy wcześnie i ruszyliśmy dość powolnie w kierunku Tha Khek. Po drodze obejrzeliśmy dwie jaskinie. Jedna wielka i z jeziorem na dole, a druga mała, trochę ukryta i też z jeziorem. Droga z powrotem była bardzo dobra i wiła się między wapiennymi krasowymi skało-wzgórzami (informacja dla wspinaczy – w 2010 roku powstały tu szlaki wspinaczkowe). Pod koniec zaczęły pojawiać się zielone pola ryżowe i zaszło słońce. Tak skończyły się cztery dni naszej wycieczki. Pozostało już tylko oddać skutery, odebrać pranie i następnego dnia ruszyć VIP Busem (takim co jest teoretycznie expresem, a praktycznie panowie zatrzymują się w każdej wiosce dopóki nie zapełnią przejść pasażerami na plastikowych krzesełkach) do Vienntiane. Po drodze kupujemy niezidentyfikowane „meat” zawinięte w liście bananowca, które okazuje się być bardzo smacznym karpiem duszonym w liściach bananowca na parze z trawą cytrynową.

Vientianne już znamy z wcześniejszych podróży więc cieszymy się na fantastyczne krwiste steaki u Belga. Kupujemy parę szali i sukienkę. Jeżeli chodzi o jedwabie i materiały to zdecydowanie warto kupować je w Kambodży i Laosie, a nie w Wietnamie. I niestety, niestety powoli przygotowujemy się do powrotu.

Tekst: Natalia Gartman

Zdjęcia: Frank Bosshard i Natalia Nowicka

laosikona
laosikona

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.