„Pozdrowienia z Paryża” to całkiem zgrabny kawałek sensacji. Akcja toczy się wartko, sporo w filmie fantazji i nierealnych sytuacji okraszonych nie najgorszym humorem, trochę bijatyk i strzelanin, i dużo (dosłownie) Johna Travolty, który z powodzeniem wraca na ekrany kin.
Fabuła nie musi być skomplikowana, bo taka w kinie akcji bardziej przeszkadza niż pomaga, i taka nie jest. Charlie Wax (łysy i napakowany agent CIA) pojawia się w Paryżu i już na lotnisku zaczynają się z nim problemy. Otóż okazuje się, że jest bardzo przywiązany do swoich napojów energetycznych i za nic ma zakaz wwożenia ich do Francji… Ale po to, żeby rozwiązać te problemy Charliemu przydzielony został jako parter James (Jonathan Rhys Meyers).
Para to kompletnie niedobrana, czyli doskonała do filmu sensacyjnego. Jeden jest stuprocentowym zawodowcem, który wygląda i zachowuje się jak skrzyżowanie Terminatora, Rambo i Leona Zawodowca, a drugi to typowa filmowa ciamajda – intelektualista, który nie potrafi strzelić, kiedy potrzeba, ba, nie umie porządnie zamontować podsłuchu, i zawsze obrywa zamiast swojego krewkiego partnera… I tak Charlie i James mają czterdzieści osiem godzin, żeby uratować świat przed terrorystami. No, może nie cały świat, a tylko amerykańską delegację rządową, ale w sumie na jedno wychodzi.
Nowe dzieło Bessona ogląda się z nieskrywaną przyjemnością. Szczerze mówiąc, dawno nie widziałam tak zgrabnego filmu sensacyjnego. Nie męczy zawiłą fabułą, przekombinowanymi intrygami, zbyt dużą dawką naiwności. Para niedobranych, choć doskonale się uzupełniających agentów wkracza w paryski półświatek terrorystyczny i radzi sobie w nim całkiem nieźle.
John Travolta również czuje się w swojej roli jak ryba w wodzie. W sumie nic dziwnego, zna przecież Paryż bardzo dobrze, wszyscy wiedzą bowiem, że spędził w światowej stolicy mody i szyku kilka lat na delegacji, ale jako… amerykański gangster. Luc Besson nie mógł sobie odmówić aluzji do najsłynniejszego dzieła Quentina Tarantino. Kiedy Charlie dostaje od tajemniczego łącznika szarą papierową torbę, a James pyta go o jej zawartość, ten odpowiada z uśmiechem, że to coś, bez czego w Paryżu nie wyobraża sobie życia… Royale with Cheese.
Bardzo jestem wdzięczna reżyserowi za ten motyw, podobnie myślę, jak rzesze fanów Tarantino. Trzeba przyznać, że Travolta nabrał nieco ciała od ostatniej wizyty w Paryżu, zmienił odrobinę fryzurę, chociaż sprawy zawodowe załatwia tak samo jak w „Pulp Fiction”. A zresztą, gdyby przyjąć myślenie Tarantino i Bessona… Kto wie, czy w trakcie swojego pobytu w Paryżu, Vince Vega nie załatwiał spraw dla amerykańskiego wywiadu w taki właśnie sposób jak w „Pozdrowieniach z Paryża”. Kto wie, czy nie był agentem CIA w „Pulp Ficton”? Kto wie, czy Besson nie opowiada nam właśnie tego epizodu z życia Vinca Vegi, który znamy z jego opowieści z „Pulp”? Jedno wiadomo na pewno, nowy film twórcy „Leona Zawodowca” wyszedł znakomicie i jest w stanie zapewnić dobrą rozrywkę na prawie dwie godziny. I w dodatku główni bohaterowie zostają przy życiu. To też plus, bo tego ani u Tarantino, ani u Bessona zbyt często doświadczyć nie możemy.
O aktorskim debiucie polskiej supermodelki Kasi Smutniak w tym filmie nie wspominam, bo i nie ma o czym wspominać. Bogu, co boskie, cesarzowi, co cesarskie, a modelce – wybieg. Zdecydowanie nie plan filmowy.
CytujSkomentuj
a to jest recenzja, czy streszczenie filmu?