22/09/2010
Matka Teresa od kotów (2010, Sala)
Ocena: **
Matka Teresa od kotów jest wystarczająco niepokojąca, by zbałamucić i nie dość prawdziwa, by przetrwać. Film o tak starannej konstrukcji siłą rzeczy błyszczy na naszym graciarskim podwórku, ale ten połysk nie przekłada się na rzeczywistą wartość.
Łatwizna polega na umieszczeniu w centrum akcji zabójstwa dokonanego w moralnej próżni. Jest to najwygodniejszy skrót do zdobycia plakietki z napisem „bezlitosna wiwisekcja zła”, a jednocześnie posunięcie wysoce ryzykowne. Pierwszym wybitnym filmem na ten temat było bodaj Pretty Poison (1968) Noela Blacka; pierwszym arcydziełem: Badlands (1973) Malicka. Ostatnio amoralny mord staje się pieszczochem kina artystycznego (największa w tym zasługa Michaela Hanekego, który w Funny Games [1997] pokazał, że nie trzeba się trapić takimi bzdetami jak motywacja, postać, psychologiczne i sytuacyjne prawdopodobieństwo, etc).
Sala nie zrobił filmu eksploatacyjnego – a tym właśnie: intelektualnym exploitation, jest twórczość Hanekego – ale jego Matka Teresa… jest zbyt zajęta nabijaniem sobie punktów za „skomplikowanie”, by dostarczyć solidnych podstaw, na których komplikacje mogłyby się wspierać. Film sugeruje multum możliwych motywów dla zbrodni – od seksualnych po diaboliczne – ale nie kłopocze się odpowiedzią na najprostsze pytania, w typie: skąd się wzięła Teresa…? Dlaczego ubiera się i maluje tak starannie; tak grzecznie? Ułożona Ewa Skibińska i znoszony Mariusz Bonaszewski (w roli Huberta) to najbardziej niewiarygodna para w kinie ostatnich lat, a ich więź wyjaśniona zostaje jedynie dwiema żenującymi scenami erotycznymi – jedna polega na dyszeniu w ucho, druga nakręcona jest przez wymyślny filtr z rozmazanych traw, który zrobiłby furorę wśród fanów sagi Zmierzch (2008–?).
Mimo, że pieczołowitość realizacji i montażu uruchamia w recenzencie odruch obronny (tak rzadko mamy do czynienia z rodzimym filmem o podobnej zmyślności), koniec końców bardzo trudno jest ukryć rozczarowanie. Czy naprawdę sztuka ma polegać na stawianiu trudnych pytań i sięganiu po gotowe odpowiedzi w typie „wykorzystywanie seksualne”, „Afganistan”, „przemoc w rodzinie”…? Sala kokietuje w wywiadach rzekomą powściągliwością w stawianiu diagnoz, ale jego film stanowi całość zbyt wiotką, by udźwignąć cokolwiek poza banałami. Obrońcy filmu będą twierdzić, że na tym polega reżyserska strategia: że idzie właśnie o kumulację półprawd, która mówi coś o otaczającym nas, ulepionym z półprawd świecie. Dla mnie jednak film musi przede wszystkim dowieść własnej nośności i dyscypliny, bym mógł rzucić się w podobne interpretacje.
Jak nie znoszę Hanekego, tak uważam go za wybitnego reżysera. O Sali na razie nie mogę powiedzieć niczego podobnego. Bałamucić też trzeba umieć.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.