medynski_ikona
Fot. Łukasz Urban
Anna Chodacka
03/02/2014

Wojtek Medyński: Nago na bungee!

Jeden z najprzystojniejszych polskich aktorów. O tym czy ma do siebie dystans, co robiłby, gdyby nie był aktorem i o prawdziwej męskości – Wojtek Medyński

EksMagazyn: Czy kiedykolwiek masz tremę przed występem na żywo?
Wojtek Medyński:
Naturalnie! Trema jest wpisana w ten zawód. Z biegiem lat i zdobytego doświadczenia na scenie teatralnej i na planie filmowym, moja trema ewoluowała bardziej w podekscytowanie i adrenalinę niż stres, ale on też się czasami pojawia. Już w szkole teatralnej mówiono nam, że jeżeli przestaniemy czuć tremę, to trzeba zmienić zawód, bo jej brak jest dowodem na to, że aktorstwo już cię nie kręci. Dlatego cieszę się, że moja trema jest mi wierna i jest zawsze przy mnie. (śmiech)

A adrenalina prywatnie?
O! Lubię to! (śmiech). Wtedy czuję, że żyję.

Co najbardziej lubisz w występach na żywo?
Praca na scenie wymaga od nas aktorów 100 proc. zaangażowania. Publiczność to czuje, a my czujemy energię publiczności. W trakcie przedstawienia wytwarza się swego rodzaju współpraca z widzem. Dla nas aktorów jest to o tyle trudne, że za każdym razem oglądają nas inni ludzie i inaczej reagują, przez co czasami mamy wrażenie, że danego dnia coś nie idzie najlepiej. Na koniec okazuje się, że widz jest zachwycony, a nasze odczucia były mylne właśnie dlatego, że ten widz reagował inaczej, subtelniej. Po ponad 15 latach doświadczeń scenicznych wiem, że jeśli tylko dam z siebie wszystko, na co mnie stać, to widz nie tylko to dostrzeże, ale i poczuje. Ta konfrontacja z żywym widzem jest właśnie najfajniejsza. Od ponad trzech lat zajmuję się improwizacją teatralną w Ab Ovo Teatr Improv, gdzie kontakt z publiką jest na jeszcze bliższym i innym poziomie niż w tradycyjnych spektaklach. Nie ma scenariusza ani reżysera, który podpowie, w jakim kierunku ma zmierzać przedstawienie i jak mamy grać. Wychodzimy na scenę praktycznie „nago”, tylko z tym, co mamy w głowie i czego przez lata się nauczyliśmy: z naszym warsztatem aktorskim, poczuciem humoru, wrażliwością, przekonaniami, wyobraźnią i inteligencją. Jesteśmy zdani tylko na partnera i siebie. W spektaklach „impro” to widzowie decydują, kogo mam zagrać, o czym mam zaśpiewać piosenkę, jaka ma być relacja miedzy mną, a kolegą na scenie. A potrafią być bardzo kreatywni! Grałem już np. demona w kościele, zapałkę bez siarki i śpiewałem arię o spawarce. Za każdym razem sugestie publiczności są inne, dlatego każdy spektakl jest zupełnie niepowtarzalny. „Impro” – to „aktorski skok na bungee”.
Teraz zresztą (rozmawiamy przed spektaklem „Single i remiksy”, w którym gra Wojtek Medyński – przyp. red.) też mam tremę, chociaż wszystko jest ustalone, wyreżyserowane i zagraliśmy już ponad 100 przedstawień. W tym spektaklu spotkało się czworo pozytywnie zakręconych ludzi (oprócz Wojtka Medyńskiego, w spektaklu „Single i remiksy” grają: Anna Mucha, Weronika Książkiewicz i Lesław Żurek – przyp. red.) i choć przejechaliśmy razem tysiące kilometrów, spędziliśmy wspólnie setki godzin, nadal jesteśmy siebie „głodni” i to widać na scenie. Lubimy się prywatnie i lubimy ze sobą grać, lubimy też robić sobie na scenie różne psikusy i dzięki temu ten spektakl żyje.

Czy masz do siebie dystans?
Absolutnie nie (śmiech).

Pytam o to w związku z ustawionym castingiem do bollywoodzkiej produkcji, w którym brałeś udział. Dałeś się wkręcić, podobnie jak kilku innych aktorów, ale jednocześnie pozwoliłeś to potem pokazać na antenie, w programie Agnieszki Szulim „Na językach”. Większość aktorów się nie zgodziła. Dla mnie jest to dowód właśnie dystansu do siebie samego.

Lubię się śmiać, a tym bardziej z siebie. Gdy na koniec „castingu” okazało się, że to ściema, też się śmiałem, choć żałowałem, że nie zobaczę Bollywood na własne oczy. Miałem świadomość, że nie mam się czego wstydzić, bo to, co zostało zarejestrowane, to moja próba zdobycia roli, do czego podszedłem profesjonalnie. Widzowie ewentualnie mogliby tylko stwierdzić, że aktorsko nie wypadłem najlepiej, choć były akurat przeciwne głosy. Przypuszczam jednak, że gdyby widz nie wiedział, że to wkrętka, wówczas casting już nie byłby taki zabawny. Suma summarum ten materiał w programie „Na językach” został bardzo pozytywnie odebrany, a skoro dałem komuś powód do śmiechu, to super!

Co byś robił w życiu gdybyś nie był aktorem?
To nie jest takie proste pytanie, bo właśnie o tę radość tworzenia chodzi. Kiedyś się zastanawiałem nad tzw. planem „B” na życie, ale jak już raz posmakowało się aktorstwa, to trudno znaleźć coś zastępczego. Ta profesja to najlepszy narkotyk i ciężko się od niego uwolnić. Kiedyś myślałem o dwóch opcjach. Pierwsza to architekt wnętrz. Praca kreatywna, twórcza, dająca pole do popisu, przynajmniej tak mi się wydawało. Zacząłem się tym interesować, rozmawiać z architektami wnętrz i okazało się, że bardzo rzadko zdarza się, że klient daje budżet i mówi: „pan robi”, potem przychodzi zobaczyć efekt końcowy i jest zadowolony. Najczęściej niestety trafiają się tacy, którzy upierają się przy swoim, choć nie mają racji. W efekcie architekt, by nie stracić klienta, nie dość, że musi zrobić różowy pokój z kanapami w panterkę, to jeszcze musi się pod tym podpisać. Zatem ten pomysł odszedł w niepamięć. Drugą opcją, jaką wymyśliłem, był behawioryzm zwierząt. Zwierzaki zawsze uwielbiałem! Programy o zwierzętach mogę oglądać non stop i okrutnie zazdroszczę panu, który żył z lwami czy chłopakowi, który przeprowadził się do lasu, by mieszkać z niedźwiedziami grizzly, choć nie skończyło się to dla niego najlepiej. Zawsze mnie fascynowało przyglądanie się zachowaniu zwierząt, odczytywanie ich sygnałów, humorów, itd. Mam nawet własną teorię obalającą przekonanie, że koty potrafią być złośliwe. Uważam, że ich postrzeganie świata jest oparte na instynktach i prostych emocjach typu: „lubię – nie lubię”, „ufam – boję się”, „podoba mi się – nie mam na coś ochoty”. Złośliwość to cecha ludzka, bardziej złożona, która wymaga wyciągania wniosków, że jeśli zrobię tak a tak, to uderzy to w tę osobę i ona będzie zdenerwowana lub załamana. Behawioryzm zwierząt to dopiero ciekawe wyzwanie, bo przecież każdy zwierzak jest inny, nie wspominając o właścicielach, którzy popełniają masę błędów w ich wychowywaniu. Ja sam miałem dwa koty, rodzeństwo, charakterologicznie każdy był z innej parafii, kotka była typu „hej! do przodu”, kot wszystkiego się bał. I teraz wpaść na to, jak pomóc takiemu czworonogowi – to jest wyzwanie! Myślę, że w tym zawodzie mógłbym się zrealizować, a kontakt z publicznością też jest, bo zawsze jest wdzięczny właściciel (śmiech).

Cały wywiad jest do przeczytania w EksMagazynie nr 20, styczeń-luty 2014

medynski_ikona
medynski_ikona

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.