07/11/2010
Chrzest (2010, Wrona)
Ocena: *1/2
W kinie Marcina Wrony kobiety są jak puchary przechodnie: świecą pustymi oczkami równie ładnie przy facecie nr 1 i facecie nr 2. Są dziedziczone, niczym starotestamentowe żony zmarłych braci, a reżyser skupia się na wrzaskach i łzach mężczyzn, rzucających się sobie to w ramiona, to do gardeł. W Chrzcie – bardziej nawet, niż w Mojej krwi (2009) – prawdziwa love story toczy się na wypartym poziomie homoerotycznym, podczas gdy (bezbłędnie nazwana przez Michała Walkiewicza) kobieta-paprotka mruga bądź jęczy, w zależności od tego czy akurat jest ozdobą, czy dmuchaną lalką.
Wrona jest niezłym reżyserem, ze świetnym wyczuciem kadru i przestrzeni, ale ma fatalną ułomność: nie dostrzega płycizny materiału literackiego, na którym pracuje. Bierze pusty, wydumany od początku do końca scenariusz, i chce opowiedzieć go jak wczesny Scorsese. Różnica jest taka, że tamten czerpał z siebie pełnymi, brutalnymi garściami – Kto do mnie puka? (1967) i Ulice nędzy (1973) to filmy, w których dokonuje autoanalizy tak bezlitosnej, że musiała mieć moc terapeutyczną. Ponadto Scorsese był zainteresowany czymś więcej, niż sobą tylko: sceneria jego filmów jest doświadczona i przeżyta; wylewa się na ekran z rezerwuaru wieloletnich, bacznych obserwacji rzeczywistości.
U Wrony rzeczywistości nie ma; jest wybielona Ikea i gangsterzy wzięci z kina, tyle że wyzuci z charyzmy. Żenująca scena rozmowy o żebrach wycinanych na potrzeby auto-fellatio (kompletnie chybiona pod względem tonu i mająca się jak pięść do nosa wobec reszty filmu), ukazuje zupełną bezradność tematyczną Wrony – marzy mu się scena jak z Tarantino i myśli, że wystarczy by bohaterowie gadali wulgarne bzdury, a osiągnie ten sam poziom dialogowego mistrzostwa.
Chrzest jest nade wszystko filmem cieniutkim, wątłym i cherlawym; testosteron jest tu tylko syntetykiem. Ograniczenia skali widać zwłaszcza w wyborach muzycznych: „Ave Maria”, „Sonata księżycowa”, „Ta ostatnia niedziela”, zajeżdżone na śmierć „Gymnopedie No. 3” Satiego… Gdzie wyobraźnia, gdzie polot, gdzie łapczywość takich choćby Tarantino i Scorsese, wychwytujących muzyczne perły popu i budujących wokół nich całe sekwencje…?
Wrona chce opowiedzieć o rzeczach ostatecznych (już same tytuły jego filmów odsyłają do archetypów), ale boi się przyjrzeć własnym postaciom na tyle, by zobaczyć, co kryje się za przypisanymi im arbitralnie rolami. To wymagałoby introspekcji, sympatii i krytycyzmu, a tego Wrona-reżyser (jeszcze?) nie ma. Potrafi kręcić zajmujące sceny i jest być może najzdolniejszym inscenizatorem – obok Pawła Borowskiego i Wojciecha Smarzowskiego – jakiego ma polskie kino. Cóż z tego jednak, skoro nie interesują go implikacje poruszanych tematów…?
Film taki jak Chrzest – gdyby był udany – musiałby zmierzyć się z polskim katolicyzmem jako siłą kastrującą polskich mężczyzn i zmieniającą ich w sfrustrowanych maminsynków, nadrabiających pięściami swą symboliczną impotencję. To nie są teoretyczne bzdety: o tym literalnie jest ta historia, gdyby opowiedzieć ją od początku do końca (i tym właśnie: rozliczeniem z katolicyzmem włosko-amerykańskim, były wczesne filmy Scorsese!). Problem w tym, że Wrona tego nie wie. Chrzest jest w jego filmie poręcznym znakiem niewinności, a zdanie „to jest matka mojego dziecka, święta i nietykalna”, przechodzi niezauważone, mimo że stanowi oś problemu, czyniąc z kobiety istotę aseksualną (na wzór Maryi Dziewicy).
U źródeł kina Wrony wydaje się leżeć nieprzepracowana seksualna frustracja (nie twierdzę, że samego reżysera, ale po prostu właściwa polskiej kulturze), objawiająca się w Chrzcie jako quasi-homoseksualny romans operowy, z kobietą w funkcji zasłony dymnej; prawie jak w Strukturze kryształu (1969) Zanussiego, tyle że z "kurwami" w miejsce "imponderabiliów". Powtarzam: cała ta konfuzja jest właściwa polskiej kulturze jako takiej, która zawsze była zajęta innymi rzeczami, niż wymyślaniem języka pożądania (choć akurat Mickiewicz i Słowacki zrobili tu więcej dobrego, niż się im na ogół przyznaje).
Szkoda, że Wrona nie robi kroku w tył, by uchwycić nie tylko nasze odbicie w lustrze, ale i samo lustro – z ramami, gwoździem i od lat niemalowaną ścianą wokół.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.