Michał Oleszczyk
Michał Oleszczyk
05/11/2010

The Social Network (2010, Fincher)


Ocena: ***1/2

Don Draper, Larry Flint, Mark Zuckerberg – bohaterowie naszych czasów przebudowują społeczne skłonności w konsumenckie nawyki. Wypełniają tym samym jedną z najlepszych (i najbardziej kompetentnych, zważywszy autora) definicji kapitalizmu: jest to system zmieniający luksus w potrzebę. Słowa te wypowiedział potentat Andrew Carnegie, który niechybnie przyklasnąłby bohaterowi filmu Finchera, nawet jeśli w głowie by mu się nie pomieściło, co też ten Zuckerberg tak naprawdę zrobił.

The Social Network Davida Finchera aż prosi się, by nazwać go filmem roku bądź dekady – ambicje ma wypisane już w tytule (jak zauważył Jim Hoberman, jest to tytuł wręcz olimpijski w swym dystansie wobec ludzkich spraw). Scenarzysta Aaron Sorkin miał powiedzieć, że Facebook jest najważniejszym tematem naszych czasów, co ujawnia mniej o Facebooku, a więcej o kulturowym zapleczu Sorkina. Niemniej The Social Network jest prawdziwym wydarzeniem: filmem o narodzinach nowego stanu świadomości, nieznanego dotąd w historii ludzkich poczynań. (Nie zapominajmy jednak, że tylko skromny wycinek ludzkości może się tym stanem cieszyć bądź nad nim biadać).

W swym znakomitym eseju o filmie Finchera, zamieszczonym w dwumiesięczniku „Film Comment” (5/10), Scott Foundas trafnie uchwycił istotę Facebooka i Twittera:

Przekształciły [one] miliony spośród nas w gwiazdy naszych prywatnych reality show, włącznie z przynależnymi im ‘znajomymi’ i ‘obserwującymi’ jako publicznością, śledzącą naszą każdą banalną myśl i zmianę nastroju – i z popularnością mierzoną liczbowo równie sprawnie, jak ma to miejsce w wynikach tygodniowego box office’u. (s. 38).

Fincher nie tyle definiuje ten stan, co sugeruje w jaki sposób staje się on fundamentem dla nowej gałęzi biznesu. Tak jak Don Draper sprzedaje w Mad Menach stany wyobraźni zamiast twardych faktów, tak Mark Zuckerberg nie oferuje nowego doświadczenia, tylko totalizację doświadczenia powszedniego, która koniec końców przekształca rzeczywistość społeczną. „Przeniesiemy do Internetu całe społeczne doświadczenie uczęszczania na wyższą uczelnię”, powiada Zuckerberg, obiecując ni mniej, ni więcej, tylko przekształcenie codzienności w wieczne zmierzanie na imprezę, która nigdy się nie odbędzie. Kto kogo lubi; kto z kim siedzi w ławce; kto kogo zaprasza i kto się z kim trzyma – podniesione do setnej potęgi, a jednocześnie uniewinnione przyjazną retoryką, w której jest tylko funkcja „lubię to”, a negacja istnieje wyłącznie pod postacią cichej (quietly ignore) eliminacji z grona znajomych.

Jesse Eisenberg gra tu nie inaczej niż w arcydzielnej Walce żywiołów (2001) Baumbacha, ale tym razem jego wytężone spojrzenie i wyrzucane gwałtownie zdania mają inny kontekst, bo Fincher celowo zmienia go w enigmę. Wytrych do jego wnętrza, dostarczony w postaci zaczerpniętego z Obywatela Kane’a (1941) pomysłu, jakoby każde imperium było budowane na złamanym sercu, jest najsłabszym aspektem The Social Network. Sorkin pisze olśniewające dialogi, ale ma (wyniesiony zapewne z TV) nawyk przemycania w tych dialogach moralnych ocen. Zwłaszcza w finałowej rozmowie z prawniczką brzmi to uderzająco sztucznie.

The Social Network jest reżyserskim majstersztykiem, który czyni o wiele lepiej to, co jego (tytularna, ale jednak) kuzynka – czyli Sieć (1976) Lumeta – czyniła w latach siedemdziesiątych. Lumet, razem z ówczesnym majstrem od dialogów, czyli Paddym Chayefskym, starali się moralizować na temat politycznych niebezpieczeństw niesionych przez telewizję. Mimo że wiele osób uważa Sieć za arcydzieło, ja odnajduję w tym filmie ślady histerii i naiwności, która każe Lumetowi przyjmować ton nazbyt serio. Fincher jest o tyle dojrzalszy, że kręcąc swą własną Sieć na nowe stulecie, woli perspektywę zawężającą. Pokazuje ogrom resentymentu, jaki „gorzej urodzony”, „gorzej zbudowany” i „gorzej ustawiony” żydowski geniusz żywi wobec WASP-owych bliźniaczych półbogów Winklevossów. Po czym obrazuje, jak w akcie zemsty ów geniusz zmienia (prawie) cały świat.

Jeden z bliźniaków powiada: „Jest mnie dwóch!” („There’s two of me!”). Zuckerberg mógłby odpowiedzieć za Josifem Brodzkim: „Jest mnie mniej niż jeden” („I’m less than one”). Ale, jak to często bywa, less is more.

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.