Jednak dla mnie najważniejsze są te pojedyncze sukcesy w skali mikro, czyli każdy wyleczony pacjent. I tych zadowolonych, wyleczonych pacjentów chciałabym mieć jak najwięcej. A te marzenia pozazawodowe? To marzenia kobiety, marzenia córki, marzenia matki, marzenia babci – bo wszystkie te osoby w sobie łączę. Więc jestem bardzo bogata w marzenia”
Ma pani świetne opinie od pacjentów. Co świadczy o jakości usług oferowanych przez Orto-Royal?
Maria Tołłoczko-Tarnawska, właścicielka Orto-Royal: To bardzo miłe, że Pacjenci są zadowoleni z pomocy, jaką oferujemy w gabinecie Orto-Royal. Oczywiście wiedza i doświadczenie są czynnikami determinującymi. Pacjenci oczekują fachowości. Przychodzą do gabinetu specjalistycznego i chcą, aby zaopiekować się nimi profesjonalnie. Przychodzą z problemem, który w danym momencie jest dla nich najważniejszy. Od lekarza, ale także od pani w recepcji, asystentki, higienistki, oczekują zainteresowania i poważnego traktowania. Uważam, że nie ma dobrego schematu postępowania. Każdy pacjent jest inny, jeden oczekuje wyłącznie krótkiej merytorycznej informacji, inny bardzo szczegółowego wyjaśnienia problemu, jeszcze inny wsłuchania się w jego potrzeby. Nie jesteśmy w stanie dogodzić każdemu, ale najważniejsze jest nasze zainteresowanie. Pacjent musi poczuć nasze zaangażowanie i to na każdym etapie leczenia. Dobre opinie pacjentów są dla nas nagrodą, ale jak mówił Albert Einstein: „Jedynym sposobem, by uniknąć zepsucia pod wpływem pochwał, jest pracować dalej [...] Innego wyjścia nie ma”.
Czy stomatologia interesowała panią już w czasach szkolnych?
Nie. I wcale nie powiem, że wyrywałam zęby swoim lalkom i misiom. Moi rodzice są lekarzami. Wychowywałam się w domu, w którym słowa: pacjent, choroba, szpital, leczenie, dyżur nocny, operacja, ale także cierpienie i śmierć, wypowiadane było wielokrotnie i odmieniane przez wszystkie przypadki. Normą były klucze na szyi i rodzice na dyżurze, a gdy musiałam odwiedzić ich w pracy, to szłam do… szpitala. Od zawsze było dla mnie jasne, że będę lekarzem, w ogóle nie znałam innego zawodu i nie wyobrażałam sobie, że można być kimś innym niż lekarzem. Dlatego najpierw uzyskałam dyplom lekarza medycyny jako absolwent II Wydziału Lekarskiego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego (wtedy Akademii Medycznej). Rozpoczynając studia doskonale wiedziałam, z jakimi poświęceniami i wyrzeczeniami wiąże się praca lekarza, ale mając lat 19, wizja posiadania rodziny i dzieci była tak odległa, że w ogóle tego aspektu nie brałam pod uwagę. Przyszedł moment, w którym stwierdziłam, że ciągle chcę pomagać pacjentom, ciągle chcę nosić biały fartuch, ale chcę także każdą noc spędzić we własnym łóżku i więcej czasu dać swojej córce. Wtedy podjęłam decyzję o kolejnych studiach, studiach na Wydziale Stomatologii WUM. Ortodoncja natomiast była tą dziedziną stomatologii, o której myślałam od pierwszego dnia moich studiów.
A jak to było w dzieciństwie? Nie bała się pani dentysty, jak niemal wszystkie dzieci?
I tak, i nie… Zasługą rodziców było to, że nauczyli mnie, że lekarz pomaga, a nie krzywdzi. Nie ma powodu do strachu, bo z gabinetu stomatologicznego wszyscy wychodzą żywi i zdrowsi. Z drugiej strony, to były czasy gabinetów dentystycznych w szkole. Wszystkie dzieci wzajemnie się nakręcały, wypadało się bać, a potem opowiadać o krzywdach, które przetrwaliśmy dzielnie na fotelu. Pamiętam, że mnie też poniosła kiedyś fantazja i opowiedziałam innym dzieciom, ale także Mamie, że pani dentystka wraz z asystentką, przywiązały mnie do fotela skórzanymi pasami. Dzieci uwierzyły, Mama natomiast rozszyfrowała moje kłamstwo i skończyło się reprymendą, a nie, jak oczekiwałam, współczuciem.
Problem ten jak się okazuje dotyczy także starszych. Jakie ma pani metody na najbardziej przerażonych wizją wizyty w gabinecie pacjentów?
Jak wspomniałam, każdy pacjent jest inny i wymaga indywidualnego podejścia. Zawsze z pacjentem rozmawiam, nim przystąpię do badania. Staram się wyczuć, co dla pacjenta jest ważne, na co zwraca uwagę, co mu przeszkadza, na czym mu zależy najbardziej, jakie są jego obawy. Inaczej oczywiście rozmawiam z dzieckiem, inaczej z pacjentem dorosłym. Wspólnym mianownikiem jest zawsze prawda. Pacjent musi wiedzieć, co go czeka, bo boi się tego, czego nie zna.
Jakie błędy popełniamy w dbaniu o uzębienie i jak ich unikać?
Myślę, że wciąż jest to niska świadomość dotycząca higieny jamy ustnej. Ciągle jeszcze spotkać można pacjentów, którzy myją zęby raz dziennie (albo i nie) lub takich, którzy ze zdziwieniem przyjmują informację o tym, że zęby mleczne też trzeba myć. Jednak specyfika mojej specjalności powoduje, że spotykam na co dzień pacjentów, którzy są bardziej świadomi, ponieważ leczenie ortodontyczne można rozpocząć, gdy wszystkie zęby są zdrowe/wyleczone. Największym błędem pacjentów ortodontycznych jest brak współpracy. Przy aparatach zdejmowanych – zakładanie ich tylko na noc, przy aparatach stałych – zła higiena, niestosowanie wyciągów międzyszczękowych, a przede wszystkim, zaniechania dotyczące użytkowania aparatów retencyjnych.
Co było motorem do założenia własnej praktyki?
Przez wiele lat łączyłam pracę na Uczelni w Zakładzie Ortodoncji WUM z pracą w prywatnych Klinikach i Gabinetach, w tym przez 9 lat prowadziłam ze wspólnikami Specjalistyczny Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej. Miałam w związku z tym dość duże doświadczenie w pracy zawodowej, a jednocześnie swoją własną wizję organizacji pracy z pacjentem. Nie zawsze udawało się ją realizować w miejscach, w których do tej pory przyjmowałam pacjentów. Nie można zapewnić pacjentowi komfortu leczenia, samemu czując się niekomfortowo, nie można być wiarygodnym, jeśli samemu do końca nie jest się przekonanym do danego systemu. Co ważne, komfort pracy to także, albo przede wszystkim, osoby, z którymi się pracuje. Sprawnie działający gabinet to maszyna, w której wszystkie tryby muszą się zazębiać. Tak właśnie chciałam mieć. I mam!
Jak wyglądały początki tej działalności? Było ciężko?
Jak wspomniałam, tworząc gabinet Orto-Royal miałam już jakieś pojęcie, jak poruszać się w sprawach organizacyjnych, a jednocześnie byłam już rozpoznawalna „na rynku” jako lekarz. Teoretycznie więc, miałam szansę na powodzenie. To tylko teoria. Strach był ogromny: czy podołam, czy zdążę z terminami, czy nie przeinwestuję… A przede wszystkim, czy przyjdą pacjenci. Jednak jestem szczęściarą. Miałam wokół siebie ludzi, którzy mi pomogli i bardzo wspierali. Osoby bardzo bliskie – Mama, Tata, Julia – moja córka, Krzesimir – mój zięć, ale także osoby, które spotkałam „po drodze”, a które były po ludzku życzliwe – od pani pośrednik w biurze nieruchomości, poprzez panią architekt, ekipę budowlaną… aż po panią z Sanepidu. Gabinet nie powstałby i nie egzystowałby, gdyby nie osoba wręcz niezwykła – moja asystentka, pielęgniarka, menager, organizator i koordynator pracy, zaopatrzeniowiec i… przyjaciel – Monika Turska. To ona jest współtwórcą sukcesu gabinetu Orto-Royal. Pracujemy razem od wielu lat, a od początku istnienia gabinetu pracuje z nami jeszcze Joanna Zielińska – asystentka stomatologiczna. To, że się lubimy i lubimy ze sobą być, to oczywiste, ale przede wszystkim szanujemy się. A co bardzo ważne – znamy swoje słabe strony i dlatego możemy się uzupełniać i wspierać, dobre strony jedynie podnoszą jakość. Przy tak dobrej energii, chęciach, zaangażowaniu i wsparciu wielu osób, po prostu ruszyło.
Czy zdarzają się pani trudni klienci? Jak sobie pani z takimi radzi i jak pani podchodzi do pacjentów?
Trudny pacjent – po pierwsze może być trudny, bo ma ciężką czy też skomplikowaną wadę. W tym aspekcie nie ma pacjentów łatwych. Taki wniosek bez wahania stawiam po 23 latach pracy. Wiem, że nie ma łatwego leczenia. Do każdego należy podejść z taką samą uwagą i skupieniem, nawet jeśli problem na tzw. pierwszy rzut oka dla doświadczonego lekarza wydaje się banalny. Nonszalancja, pośpiech, ale także rutyna, lekceważenie problemu czy też zwykłe lenistwo zawsze wpłyną ujemnie na przebieg leczenia. Po drugie, pacjent może być trudny, bo trudny jest w kontakcie interpersonalnym. Mimo starań, ciężko jest do niego dotrzeć, jest nieufny, niechętnie rozmawia, nie przekazuje swoich wrażeń i odczuć w trakcie leczenia, nie wierzy ani w moją wiedzę, ani umiejętności, ani w powodzenie leczenia. To pacjent, który sprawdza, próbuje złapać na błędzie, a nie działa wspólnie z lekarzem, żeby błędu i powikłań uniknąć. Często przy pierwszym spotkaniu agresywny, niecierpliwy. Taki pacjent jest trudny, bo nie współpracuje. Jednak bardzo często ta butna wręcz i agresywna postawa wynika z kompleksów i konieczności obnażenia swoich słabych punktów (w tym przypadku pokazania krzywych zębów). Wraz z leczeniem i pierwszymi efektami tacy pacjenci często „miękną”. Nie wstydzą się już swoich zębów i nie kryją się za gardą agresji i niedowierzania. Kończą leczenie jako sympatyczni, uśmiechnięci, „zaprzyjaźnieni”. Po trzecie trudny pacjent, bo oczekuje rzeczy nierealnych i nie przyjmuje do wiadomości, że efektu nierealnego nie osiągniemy. Medycyna nie jest matematyką. Zarówno w chorobie (patologii) jak i w leczeniu choroby, jest zbyt wiele zmiennych, by móc opisać te procesy równaniem. Bywa, że istnieje kilka czynników zwiększających ryzyko wystąpienia powikłań i leczenie będzie przebiegało inaczej, i efekt może być inny niż „u koleżanki”, która miała „taką samą wadę”. Nierealne może oznaczać także dla pacjenta – złe, ale pacjent trudny nie przyjmuje tego do wiadomości bo ma swoją wizję leczenia i wizję efektu leczenia. Ma być jedynie „ładnie”, a że „gdzieś tam jest z tyłu trochę źle, to nic nie szkodzi”. A ja wiem, że szkodzi. Po czwarte trudny, bo nie pozwala przeprowadzić badania, zrobić wycisków, nie chce otworzyć buzi, etc. W tej grupie przeważają dzieci.
Jak sobie radzę z pacjentem trudnym? Oczywiście z każdym inaczej, choć sam fakt, że jestem ich w stanie zakwalifikować do jednej z 4 grup, sprawia, że mam wypracowane już pewne zachowania, powtórzone wielokrotnie teksty, które działają, tzn. uspokajają pacjenta. Za każdym razem coś wymaga modyfikacji, bo inaczej reagują dzieci, inaczej dorośli, inaczej kobiety, inaczej mężczyźni. Najważniejsze jest, by być wiarygodnym, prawdziwym, nie można pacjentów oszukiwać ani zwodzić. Leczenie ortodontyczne jest długie, spotykamy się z pacjentami prawie co miesiąc przez 2 lata, nie sposób udawać i grać kogoś innego przez tak długi czas, trzeba pozostać sobą i pacjent albo nas zaakceptuje i zaufa albo nie. Nie dogodzimy każdemu, nie każdy nas polubi, nie każdy obdarzy zaufaniem, wtedy lepiej się rozstać jeszcze przed podjęciem leczenia. Z moich obserwacji wynika, że jeśli pacjent zaufa, wtedy leczenie przebiega sprawniej i lepiej. Działanie pod presją nas gubi, staramy się wtedy nerwowo dogodzić pacjentowi, a nie idziemy zgodnie z wytyczonym planem. Na koniec – mam niewielu trudnych pacjentów.
Jak zmieniło się w ostatnich latach podejście Polaków do ich… uśmiechu?
No właśnie to jest to, co się zmieniło najbardziej. Nie chodzi o leczenie wady zgryzu, nie chodzi o leczenie dysfunkcji, chodzi jedynie o ładny uśmiech. Mamy do czynienia z pokoleniem „selfie”, coraz więcej pacjentów mówi, że na zdjęciach widzą jakieś defekty i to im przeszkadza. Proste zęby w wielu środowiskach stają się wymogiem. To dobrze, bo my, poprawiając uśmiech, leczymy wady zgryzu czy nieprawidłowości zębowe. Dla wielu pacjentów jest to także rodzaj leczenia psychologicznego, pozbywają się widocznych ułomności, czy skrytych kompleksów.
Najbardziej nietypowe prośby/pragnienia pacjentów dotyczące wyglądu ich zębów…
Dość często zdarza się, że najbardziej przeszkadza pacjentom diastema (szpara między górnymi „jedynkami”), ale zdarzyło mi się, że pacjenci na życzenie współmałżonków chcieli po leczeniu pozostawić diastemę. Ponieważ nie wpływa to na funkcję narządu żucia mogłam się na to zgodzić. Najgłupsze życzenie – nastolatek, który poprosił, żeby wyrzeźbić mu wiertłem na „jedynkach” – U2. Na prawej- U, na lewej – 2. Rozczarowałam fana tego doskonałego zespołu. Dość powszechne jest natomiast oczekiwanie, że leczeniem ortodontycznym zmienię kolor czy kształt zębów. Dzięki ortodoncji można wiele zmienić i poprawić, ale często wspominany przez pacjentów hollywoodzki uśmiech (cokolwiek to oznacza) jest najczęściej dziełem wielu współpracujących ze sobą specjalistów – ortodonty, implantologa, protetyka, periodontologa, chirurga.
Czy praca sprawia pani satysfakcję?
Ta praca przede wszystkim sprawia mi przyjemność. Lubię to, co robię. Cieszę się, że mogę pomóc pacjentom. Satysfakcję i radość mam za każdym razem, gdy kończymy leczenie i pacjent jest zadowolony z efektu. Wtedy uśmiecha się do nas swoim nowym uśmiechem. Satysfakcję czerpałam także ze swojej pracy ze studentami na uczelni . Dlatego jest mi bardzo miło, gdy moi byli studenci, którzy już są lekarzami kierują do mnie swoich pacjentów na leczenie ortodontyczne. Z satysfakcją stwierdzam, że robię to, co lubię, w miejscu, które lubię i z ludźmi, których lubię.
Jakie przymioty są ważne w tym zawodzie?
Myślę że wszystko zaczyna się od ambicji i wytrwałości, żeby posiąść wiedzę, skończyć studia, a później ciągle się kształcić, doskonalić, zdobywać stopnie naukowe, specjalizacje. Nie jest to możliwe także bez pracowitości, zdolności do wyrzeczeń. Mając przygotowanie merytoryczne zaczynamy pracę z ludźmi i w tym aspekcie konieczna jest empatia, szacunek, życzliwość, umiejętność rozmowy, a rozmowa to także wysłuchanie drugiej osoby. Myślę, że czasem przydają się zdolności dydaktyczne, gdy trzeba pacjentom wytłumaczyć skomplikowane detale dotyczące leczenia w sposób dla nich zrozumiały. Czasami trzeba być asertywnym, czasami pewnym siebie, ale tylko do momentu, do którego poparte jest to rzetelną wiedzą. A to, co przychodzi po latach wraz z doświadczeniem to mnóstwo pokory.
Jak wyglądały pani początki w tej karierze i czy miała pani swój autorytet?
Moja kariera rozpoczęła się wraz z początkiem studiów na II Wydziale Lekarskim w 1984 r., potem studia na Wydziale Stomatologii. Ortodoncja była tą dziedziną stomatologii, o której myślałam od początku. Miałam szansę zetknąć się z ortodoncją będąc w Nowym Jorku, a zajęcia z tego przedmiotu na ostatnim roku studiów tylko mnie w tym utwierdziły. To nie były czasy, kiedy ortodoncja była „modna” ani wśród lekarzy, ani wśród pacjentów. Nowoczesna ortodoncja dopiero przenikała do Polski. Wiedziałam, że to jest dziedzina, która się będzie rozwijać. Zaraz po studiach rozpoczęłam pracę w Zakładzie Ortodoncji AM (dziś WUM). Kierownikiem Zakładu była w tym czasie pani dr n. med. Barbara Siemińska-Piekarczyk. To była niezwykła przyjemność i zaszczyt móc pracować pod kierownictwem Pani Doktor. Nie doświadczyłam strachu przed pójściem do pracy lub przed szefem. Wiedza, ale także niezwykła kultura osobista, poczucie humoru, kiedy trzeba było – stanowczość, kiedy można było to „luz”, sprawiały, że po prostu nie wypadało zawalić. Pani Doktor sama osiągnęła sukces zawodowy, jednocześnie będąc matką trójki dzieci i żoną Profesora, znanego chirurga szczękowego Janusza Piekarczyka. Doskonale rozumiała, z jakimi wyzwaniami boryka się każda młoda matka, która jest zaangażowana w pracę zawodową. Jestem Jej bardzo wdzięczna, że pomogła pogodzić mi te dwie funkcje. Pod kierownictwem i naukową opieką Pani Doktor uzyskałam w 1996 r. I stopień specjalizacji, a w 1999 r. II stopień specjalizacji w dziedzinie ortodoncji. W 2009 r., po obronie pracy doktorskiej, uzyskałam tytuł Doktora Nauk Medycznych. Moja rozprawa doktorska została wyróżniona przez Radę Naukową WUM. Na swojej drodze zawodowej spotkałam wielu wspaniałych lekarzy. Uczestnicząc w dziesiątkach kursów, kongresów i konferencji miałam okazję wysłuchać i poznać sławy światowej ortodoncji, autorów podręczników i niezliczonych publikacji, jak Prof. W. Proffit, Prof. Bjorn U. Zachrison, Prof. V. Kokich. Duże wrażenie wywarł na mnie znakomity lekarz i dydaktyk Prof Gerald Samson. Jednak pozostaję pod ogromnym wpływem osobowości, jaką jest Prof. S. Jay Bowman. Jest znakomitym lekarzem z ogromnym doświadczeniem klinicznym, fantastycznym wykładowcą, dydaktykiem, ale także autorem nowych rozwiązań i technologii. Jest człowiekiem renesansu, kolekcjonerem muzyki, muzykiem i poetą. Jest artystą.
Gdyby nie zajęła się pani ortodoncją, to…
Gdybym nie zajęła się ortodoncją, to pewnie wykonywałabym jakiś inny zawód medyczny, chociaż całe swoje dzieciństwo i młodość związana byłam ze sportem, nawet wyczynowym. Gdyby nie kontuzje i wielokrotne operacje, kto wie? Może dziś częściej można byłoby mnie spotkać na hali sportowej, basenie czy stadionie (w tym wieku to już chyba tylko w roli trenera lub tzw. działacza sportowego).
Jak wyobraża sobie pani rozwój firmy za 10 lat?
Rozwój w dziedzinie ortodoncji to przede wszystkim rozwój technologiczny. Chciałabym podążać za nowościami, ale nie rzucać się na nie bezkrytycznie. Często nowości to bardzo umiejętnie sprzedawany produkt w nowym opakowaniu. Nie wykluczam współpracy z innymi lekarzami w gabinecie Orto-Royal. Myślę, że to może być duże wyzwanie dla wszystkich. Wierzę, że zmieni się również system płatności na taki, jak w większości krajów europejskich i w USA. Będzie to płatność za leczenie, a nie za wizyty, aparaty lub części do aparatów. Jest to system bardziej przejrzysty i dający większe „możliwości reagowania” lekarzowi.
Skąd pomysł na nazwę Orto-Royal?
To przyszło dość łatwo Orto – od ortodoncji oczywiście, a więc od mojej specjalizacji. Royal – po pierwsze dlatego, że gabinet znajduje się w Wilanowie, a więc dzielnicy kojarzącej się „pałacowo i królewsko”, po drugie, chciałam, żeby każdy, kto przyjdzie do naszego gabinetu czuł się zaopiekowany po królewsku i taką pomoc otrzymał.
Gdzie szuka pani motywacji do pracy?
Nie mam sposobu na skuteczną motywację, ja po prostu jestem zmotywowana. Jeśli pacjenci dzwonią, zapisują się na wizyty, szukają u mnie pomocy i w jakimś sensie mnie potrzebują, to mnie to motywuje. Przed chwilą rozmawiałyśmy o satysfakcji, ona jest główną motywacją. Budź się z motywacją, zasypiaj z satysfakcją.
Czy posiada pani hobby, któremu poświęca czas wolny?
Wolny czas jest moim słabym punktem, ale jestem w tym coraz lepsza. Staram się rozładować emocje i zachować równowagę psycho-fizyczną, stąd sport. Potrzeba i przyjemność. Ale przyznaję, że nie jestem bardzo systematyczna. Natomiast totalnym resetem dla umysłu są moje wyjazdy do Afryki. Od 11 lat jeżdżę tam 2-3 razy do roku. Spotkałam tam ludzi biednych, ale dumnych i takich, którzy chcieli zmienić swoje życie. Myślę, że części z nich udało mi się pomóc. Są wśród nich tacy, którzy skończyli szkołę podstawową, ale też tacy, którzy właśnie kończą studia, ktoś inny ma wodę w kranie. Całkowite przewartościowanie, całkowicie skrajne emocje. Byłam tam zauroczona, wzruszona, ale także wściekła, oburzona i zniechęcona. Nigdy obojętna. Wracam zawsze naładowana i mocniejsza. Wiem, że nie muszę każdego dnia walczyć o przetrwanie.
Jakich błędów powinno się unikać w prowadzeniu własnej działalności?
Przede wszystkim unikać kompromisów z samym sobą i swoimi marzeniami. Dążyć do celu, który sobie wytyczyliśmy, można realizować go etapami, może nie wszystko na raz, ale nie rezygnować, nie zmieniać kierunku i nie zmieniać położenia celu. Szczególnie w dziedzinie takiej, jak medycyna, nastawienie na szybki finansowy zysk jest dla lekarza porażką i początkiem końca. Najpierw inwestuj w siebie, w wiedzę i umiejętności, poprawiaj jakość, jeśli to pokażesz pacjentom (a w firmie klientom) – przyjdą! A to oznacza także gratyfikacje finansowe.
Czy ortodonta to ciężki zawód?
Nie wiem, z jakim innym zawodem mogłabym go porównać, żeby stwierdzić, że jest lżejszy lub cięższy. Myślę, że chirurg podczas wielogodzinnej operacji ma gorzej, albo ginekolog na nocnym dyżurze – przy czwartym porodzie, albo ortopeda – składając kolejne złamanie. Ale ani mój Tata, który jest chirurgiem, ani moja Mama, która jest ginekologiem, ani mój zięć, który jest ortopedą, nie chcieli być ortodontami. Nawet moja córka, która właśnie skończyła studia i otrzymała dyplom lekarza nie chciała być ortodontą, choć z pewnością byłoby jej dużo łatwiej. Każda dziedzina medycyny jest trudna, bo wiąże się z ogromną odpowiedzialnością i stresem. Nikt nie chce celowo skrzywdzić pacjenta, jednak zdarzają się po ludzku pomyłki, do których podobno wszyscy mamy prawo, a lekarz w tym także ortodonta, jak się coraz częściej okazuje – nie.
Co najbardziej pani docenia w życiu?
Doceniam to, co mam. Doceniam możliwości jakie otrzymałam od swoich rodziców, doceniam wychowanie i wartości, jakie mi zaszczepili. Wzrastałam w atmosferze pracy, etosie nauki. Z dzieciństwa pamiętam doskonale topografię pleców swojego Taty, który siedział przy maszynie do pisania i pisał kolejne naukowe artykuły. Pamiętam swoją lalkę, na której głowie wyrysowane były ciemiączka i szwy czaszkowe, gdy Mama uczyła się do specjalizacji, i mnóstwo papierów, książek, poprzyczepianych do ścian schematów. Moja edukacja medyczna rozpoczęła się w domu. Słyszałam, jak rodzice rozmawiają o pacjentach i z pacjentami. Widziałam, z jakim szacunkiem zwracają się do pielęgniarek, salowych. To mi bardzo imponowało, zawsze chciałam taka być. To byli moi pierwsi nauczyciele i niedoścignieni idole.
Doceniam ogromny rozsądek i mądrość swojej córki, która, będąc dzieckiem, dzielnie znosiła samotne godziny, gdy ja byłam albo na uczelni, albo w gabinecie. Potrafiła zrozumieć moją drogę i bardzo, bardzo mnie wspierała. Czasem mnie nawet zadziwiała swoją analizą, umiejętnością wyciągania wniosków i podejmowania słusznych decyzji. Historia się powtórzyła, córka wzrastała w medycznej atmosferze i została lekarzem. Swoją drogą, ciekawe, kim będzie moja wnuczka Helena? Obawiam się, że jest genetycznie obciążona medycyną – rodzice, dziadkowie, pradziadkowie (śmiech). Doceniam zaangażowanie swoich współpracowników i to jak bardzo dbają o wizerunek i rozwój firmy. Doceniam swoje przyjaźnie, moje przyjaciółki (Anna i Agnes) – silne, niezależne kobiety, matki, lekarki, cudowną parę i świetne małżeństwo (Swieta i Grzegorz). Doceniam to, co sama osiągnęłam i tych, dzięki którym do tego doszłam.
Pani największe marzenie, to…
Ponieważ „sukces jest kobietą” to moje marzenia z jednej strony związane są z sukcesem zawodowym, z drugiej – to marzenia kobiety. Sukces zawodowy w skali makro to sprawnie działająca i rozwijająca się firma. Jednak dla mnie najważniejsze są te pojedyncze sukcesy w skali mikro, czyli każdy wyleczony pacjent. I tych zadowolonych, wyleczonych pacjentów chciałabym mieć jak najwięcej. A te marzenia pozazawodowe? To marzenia kobiety, marzenia córki, marzenia matki, marzenia babci – bo wszystkie te osoby w sobie łączę. Więc jestem bardzo bogata w marzenia.
Rozmawiała: Agnieszka Słodyczka
Fot. Żaneta Niżnikowska/NM Studio
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.