Hughes to jedna z najbardziej fascynujących postaci XX wieku, jest ucieleśnieniem amerykańskiego marzenia o karierze i sławie. Milioner, wynalazca, szalony lotnik, zawzięty biznesmen, natchniony producent filmowy i czarujący kobieciarz. Kochał samoloty, kino i piękne kobiety, był niezależnym, wielkim wizjonerem, a wolność znajdywał szybując po niebie skonstruowanymi przez siebie samolotami. Ale ten geniusz miał też drugie oblicze: człowieka podporządkowanego własnej perfekcyjności, cierpiącego na nerwicę natręctw, na co dzień zmagającego się nie tylko z całym światem, ale przede wszystkim z samym sobą. W jednej za scen filmu, Hughes wchodzi pewnym krokiem na salę przesłuchań komisji senackiej Stanów Zjednoczonych, by po chwili w pojedynku słownym zniszczyć jej przewodniczącego i opuścić triumfalnie budynek. Kilka dni wcześniej jednak leży bezradnie na podłodze obsesyjnie bojąc się czegokolwiek dotknąć. Martin Scorsese w wyjątkowy sposób pokazał nam wielkiego człowieka. Nie tak jak to zwykło robić Hollywood – bez wad i słabości. U niego to, czego o wielkich tego świata mówić nie wypada, jest właśnie najważniejsze. Dlatego „Aviator” jest ogromnym zaskoczeniem dla tych, którzy spodziewają się kolejnej mdłej opowieści o sukcesach amerykańskiego geniusza. Miłym zaskoczeniem.
Rzadko zdarza się, że dobry film jest ucztą dla miłośników kina. A jednak! Opowieść o życiu Howarda Hughesa to coś w sam raz dla każdego, kto kocha kino. Za sprawą genialnego wyczucia reżysera możemy na trzy godziny przenieść się do magicznej fabryki snów, do Hollywood z okresu od końca lat 20tych po połowę lat 40tych. To świat prawdziwych gwiazd: Avy Gardner, Katherine Hepburn, Spencera Tracy i… Howarda Hughesa. A raczej Leonardo Di Caprio. Do tej pory musiał on udowadniać, że oprócz ładnej buzi ma też odrobinę talentu aktorskiego. Po kreacji, jaką stworzył w „Aviatorze” to raczej reżyserzy będą musieli dowodzić, że mają odpowiednią rolę dla tak dobrego aktora. Jego bohater to uwodzicielski przystojniak a jednocześnie szalony schizofrenik, dla którego wyjście z hotelowej toalety wymaga więcej odwagi i uporu niż zaprojektowanie i zbudowanie samolotu o rozpiętości skrzydeł większej niż boisko piłkarskie! Nie mam wątpliwości, że Di Caprio stanowi główny atut filmu. Całości dopełniają: rewelacyjni Cate Blanchett, Alec Baldwin i Alan Alda w rolach drugoplanowych oraz świetna muzyka Howarda Shire’a. No i ogromny wysiłek scenografów i projektantów kostiumów, dzięki którym na ekranie odżywa dawne, bajkowe Hollywood.
Martin Scorsese oprowadzał nas już po „Kasynie” rodzącego się Las Vegas, pozwalał uczestniczyć w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa”, przedstawiał z dziewiętnastowiecznej perspektywy świat „Gangów Nowego Jorku”. W „Aviatorze”, razem z Howardem Hughesem, zabiera nas prosto do nieba. Dzięki temu filmowi, możemy choć na chwilę oderwać się od ziemi i poczuć naprawdę wolnymi. I przekonać się, że jedyną rzeczą, która nas ogranicza jesteśmy my sami.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.