W tytułowego bohatera wciela się Russell Crowe. W XIII-wiecznej Anglii, Robin i dowodzona przez niego banda rabusiów stawiają czoła korupcji w wiosce i prowadzą rebelię przeciwko koronie, która na zawsze zakłóci równowagą władzy. Zaczyna się tak: Po śmierci Ryszarda, Robin udaje się do Nottingham, miasta opanowanego przez korupcję i wyniszczające podatki nałożone przez despotycznego szeryfa. Tam zakochuje się w pełnej energii wdowie Lady Marion (powalająco piękna, jak zwykle zresztą Cate Blanchett). Mając nadzieję na zdobycie ręki Marion i uratowanie wioski, Robin zbiera grupę ludzi, wspólnie zaczynają polować na dogadzającą sobie klasę wyższą, aby wyrównać niesprawiedliwość panującą pod rządami szeryfa – tyle opisu dystrybutora.
A teraz komentarz. Krótki, bo film mnie po prostu znudził. Ridley Scott ma słabość do tworzenia wielkich, widowiskowych obrazów, które mają poruszać widza i pokazywać „prawdziwe historie”. Tak było w przypadku „Gladiatora”, tak jest też w przypadku „Robin Hooda”. Najnowsza opowieść o zbójniku z XIII-wiecznej Anglii jest filmem bardzo dobrze nakręconym, świetnie zmontowanym i obsadzonym doborowymi aktorami. Reżyser mówi, że chciał odczarować postać Robin Hooda, pokazać go bardziej po ludzku, naturalistycznie, jak najbardziej rzeczywiście. Tylko… Po co?
Film Scotta jest poprawny, ale nie wzbudza żadnych emocji. A to emocje sprawiają, że o filmie się pamięta, myśli, rozmawia, chce się do niego wracać. Takim filmem o Robin Hoodzie jest „Książę złodziei” Kevina Reynoldsa. Tak, tak – ten sprzed blisko 20 lat.
To kolorowa, zabawna i urocza historia o banicie z lasu Sherwood. Brawurowo zagrana przez Kevina Costnera. W towarzystwie przezabawnego Morgana Freemana i mistrza w wykradaniu filmów bohaterom pierwszoplanowym – Alana Rickmana. Jego „and call of the Christmas” przeszło do historii filmowych cytatów tak samo, jak film Reynoldsa do historii kina. Dlaczego? Dlatego, że ogląda się go z rozkoszą. Śmiejąc się, wzruszając, identyfikując z postaciami na ekranie. O niemożliwie romantycznej piosence przewodniej w wykonaniu Bryana Adamsa nie wspominając.
Idąc do kina na opowieść o legendarnej postaci, o której tak naprawdę wiemy niewiele, nie chcę „historii prawdziwej”. Nie chcę realiów XIII-wiecznej Anglii. Nie chcę przesadnej brutalności i bohatera przytoczonego poczuciem misji, która spada na niego jak grom z jasnego nieba. Chcę przyjemniej, inteligentnej rozrywki. Z polotem i lekkim przymrużeniem oka. Niestety, przy kręceniu „Robin Hooda” Ridley Scott zbyt rzadko mrużył oczy.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.