Dystrybutor opisuje fabułę tak: „”Mała Moskwa” to wzruszająca historia zakazanej miłości, w czasach, w których nawet o intymnych sprawach decydowało sowieckie imperium.” I jest to opis bardzo bardzo przesadzony.
Film zabiera widza w czasy wczesnego PRLu, do Legnicy, która, ze względu na to, iż była siedzibą wojsk radzieckich, i żyło tu tak samo wielu Polaków jak i Rosjan, przez mieszkańców nazywana była właśnie małą Moskwą. Widzimy tu całkiem nieźle zarysowaną historię, epizody pokazujące, jak ciężko żyło się w państwie totalitarnym, które nie akceptowało prawa do bycia sobą, miłości, równego traktowania drugiego, innego człowieka. I to jedyna dobra i mocna strona tego filmu.
Wielu recenzentów napisało o „Małej Moskwie”, że widz znajdzie w niej wszystko, czego szuka w dzisiejszym kinie komercyjnym: miłość, śmiech, łzy, wielkie dramaty i wielkie radości oraz wzruszenia… I tu pojawia się problem – nic tu nie jest wielkie, nic nie porusza, ani nawet nie zaciekawia. Historia toczy się powoli do przodu, a film ogląda się bez większego zainteresowania, bo nie ma tu ani fabuły, ani postaci, która zdołałaby przykuć uwagę.
Fabuła prosta, jak na romansidło przystało. Małżeństwo nie do końca szczęśliwe, choć w sumie nie wiadomo dlaczego, ten trzeci, bardzo niesprzyjające miłości okoliczności zewnętrzne… Przenosimy się do roku 1967. Jura (Dmitri Ulyanov), młody pilot i niedoszły kosmonauta, trafia do Legnicy. Towarzyszy mu piękna młoda żona Wiera (Swietłana Hodczenkowa). Zafascynowana polską poezją i muzyką, wygrywa piosenkarski „konkurs przyjaźni”, wykonując w części po rosyjsku i w części po polsku „Grande Valse Brillante” Ewy Demarczyk. No i kiedy tak sobie śpiewa, poznaje polskiego oficera Michała (Lesław Żurek, czyli w tym wydaniu totalna katastrofa) i zaczyna się romans.
No i mamy kolejny problem – nic w tym filmie nie iskrzy. Zwykle, w porządnie zrobionym, wyciskającym łzy wzruszenia romansidle jest tak, że widz, patrząc na pierwsze spotkanie pary nieszczęśliwych (im nieszczęśliwsi, tym lepiej oczywiście dla całości) kochanków, czuje ciarki na plecach, karku, stopach, czy gdziekolwiek indziej. Patrzy i myśli sobie – tak, to jest to, taż bym tak chciał, lub chciała. A tu widz patrzy, czeka na tę iskrę między bohaterami, napina mięśnie w oczekiwaniu na ciarki i.. nic. Nic, kompletnie nic. Pierwsze spotkanie – nuda. Drugie spotkanie – pretensjonalny podryw mało rozgarniętego żołnierza i całkowicie odpornej na jego brak uroku panny. Trzecie spotkanie, seks, wspólne marzenia, zdradzony i zraniony poczciwy mąż. Tylko po co?
Żaden z aktorów nie przekonuje w tym filmie. Wiera jest piękną kobietą, ale całkowicie pozbawioną zmysłowości, uroku, namiętności. Zdradza męża, ale widz jej nie wierzy w tę zdradę. Bo nie widzi powodu, dla którego miałaby wdać się w romans z Michałem. Lesław Żurek może i kogoś mógłby uwieść i w sobie rozkochać, ale na pewno nie swoją grą w „Małej Moskwie”. Jedynie aktor wcielający się w zdradzanego męża wypada w miarę wiarygodna, ale jedna i to w dodatku drugoplanowa postać nie jest w stanie sama uratować filmu. Trochę szkoda, bo biorąc pod uwagę niezły komercyjny scenariusz, była szansa na całkiem znośne romansidło.
CytujSkomentuj
Szkoda bo zapowiadało się dobrze