Mnie się nasuwa jeszcze jedno – po tym filmie każdy chce być przez chwilę dobry. Bo to nie boli. I sprawia, że świat jest piękniejszy. I żeby to zauważyć wcale nie trzeba być geniuszem.
„My name is Forrest. Forrest Gump” – to zdanie wypowiedziane z jedynym w swoim rodzaju akcentem rozpoczyna jeden z najcudowniejszych filmów w historii kina. Tak sobie myślę, że gdyby wynalazek braci Lumiere powstał tylko po to, żeby świat mógł poznać „Forresta Gumpa”, to i tak byłby to wystarczający powód, żeby ich dzieło okrzyknąć jednym z największych cudów współczesnego świata.
Doskonała doskonałość
Bardzo wiele razy zastanawiałam się nad tym, co takiego jest w tym filmie, że czyni z niego arcydzieło? Że można do niego wracać wiele razy, bez obciachu się wzruszać, śmiać i rozmyślać o sensie życia. Bez bólu istnienia, który bardzo często dopada amerykańskie kino, bez zadęcia, wyszukanych słów. Po prostu, można śledzić życie półgłówka z Alabamy, czując do niego nieodpartą sympatię i jeszcze pragnąc być tak prostolinijnym, jak on sam…
Dlaczego piszę o Forreście? Bo bardzo dawno nie widziałam w kinie wielkiego filmu. Takiego, o którym pamięta się długo po wyjściu z seansu, o którym się rozmawia, myśli, który się cytuje. Pomijam oczywiście najnowsze dziecko Quentina Tarantino, bo to zupełnie inna bajka. Są bowiem różne rodzaje doskonałości. Doskonałość kinowa – taka, z której zdajemy sobie doskonale sprawę, że jest fikcją, kłamstwem i tylko i wyłącznie zabawą w kino i ta druga kinowo – życiowa, gdzie przymykamy oko na fikcję i kłamstwo i chcemy wierzyć, że to, co na ekranie, jest możliwe w życiu.
Do kina podobno chodzimy po to, żeby bez poczucia winy wcielać się w role innych. Bandytów, policjantów, morderców, wodzów, femme fatale… Sprawia nam to przyjemność o tyle większą, że siedząc w ciemnej sali możemy bezkarnie wyobrażać sobie, że pokonaliśmy właśnie całą perską armię, niczym Aleksander Macedoński (swoją drogą, ten film ze średnio utalentowanym Collinem Farrellem wcale nie był kompletną porażką, dość sympatycznie się go oglądało, nie wiem, dlaczego dostał recenzje zrównujące go z kostką brukową na krakowskim Rynku), albo, że jesteśmy mądrą, dobrą i uroczą prostytutką, która w Hollywood poznaje milionera, który traci dla niej głowę i sporą ilość środków dostępnych na karcie kredytowej (szczerze, która z kobiet nie wyobrażała sobie siebie w białym garniturku, ogromnym kapeluszu, obładowaną lekkimi torbami z najbardziej ekskluzywnych sklepów, przechadzającej się w rytm piosenki „Pretty Woman” po Rodeo Drive? No właśnie…). Zwykle jednak widzimy się w rolach postaci intrygujących, silnych, pięknych, bogatych. Skąd więc to ogromne pragnienie bycia idiotą choć przez kilka dni swojego życia?
Chcę być idiotą!
Forrest nie jest przystojny. Nie jest pociągający. Nie jest nawet bogaty (co zmienia się, kiedy połów krewetek okazuje się nie tak durnym pomysłem, jak to się wydaje na początku, ale nie ważne). Nie miał nigdy dziewczyny. Jego mama to prosta kobiecina, która nie umiała zatrzymać przy sobie faceta. Jego ukochana to puszczalska ździra, której w każdym innym filmie życzylibyśmy śmierci od pierwszego kadru, w którym by się pojawiła. Jego najlepszy przyjaciel to najpierw ciemnoskóry półgłówek (pewnie dlatego tak dobrze się rozumieją), który zdaje się mieć w swoim słowniku tylko słowo ‘krewetka’, a później kaleki sfrustrowany, irytujący i skłócony ze światem, a głównie z Bogiem psychopata, weteran z Wietnamu, który obsesyjnie pragnie zginąć, najlepiej na polu chwały, tak, jak jego przodkowie…
A mimo to nie ma w tym filmie postaci, do której nie czulibyśmy sympatii. Każdy, mniej lub bardziej w normalnych okolicznościach, irytujący, drażniący, lub wręcz odrażający człowiek jest tutaj osobą, którą tak naprawdę chcielibyśmy spotkać. Nie mówiąc już o tym, że chcielibyśmy poznać Johnna Lennona w momencie, kiedy wymyśla słowa Imagnie, nauczyć najsłynniejszego kroku tanecznego samego Elvisa, uścisnąć rękę JFK i powiedzieć mu, że chcemy siusiu, odkryć aferę Watergate, zostać bohaterem wojennym, później multimiliarderem, który zarabia na Apple, wymyślić najsłynniejszy emotikon na świecie i zostać autorem słynnego zdania, które kryje w sobie wiele zawiłości ludzkiego życia – „Shit happens”…
Nie wiem, jak to się dzieje, że powstają takie filmy jak Forrest Gump. Wiele jest przecież produkcji z nie gorszym scenariuszem, równie doborową obsadą, bardziej intrygującą fabułą. A jednak, niewiele jest takich dzieł jak to Roberta Zemeckisa. Czy reżyser, kręcąc film, który Tomowi Hanskowi przyniósł drugiego, jak najbardziej zasłużonego Oscara, wiedział, że wyjdzie mu w efekcie taki fenomen? Czy też wyszło to jakoś tak, przypadkiem? A może było tak, jak z tym słynnym pudełkiem czekoladek i życiem. „You never know, what U gonna get” mówi Forrest. Może tak jest też w kinie. Kręcąc film, nigdy przecież nie wiadomo, co tak naprawdę dostanie widz.
Są co prawda produkcje skazane na sukces. Jak „Titanic”, czy obecnie „Avatar”, wypromowane do granic dobrego smaku, zarabiające miliardy dolarów. I są oczywiście kinu potrzebne. Ale wątpię, żeby po obejrzeniu „Avatara”, choć co dziesiąty dorosły widz chciał być niebieskim stworem z innej planety. A idiotą po Forreście pragnie być niemal każdy. Może dlatego, że Forrest Gump to tak naprawdę opowieść o tym, czego nam dziś w życiu brakuje. O dobrych ludziach. O chłopaku o wielkim sercu, który może zbyt wiele i nie rozumie i nie ma IQ jak Sharon Stone, ale wie, co to miłość. I przyjaźń. I oddanie. I w sumie, jakby tak chwilę pomyśleć, to nic dziwnego, że marzy nam się, żeby choć raz w życiu być takim człowiekiem, albo przynamniej kogoś takiego spotkać. I, co najważniejsze, go nie przegapić. Bo w życiu nie zawsze można włączyć Replay i obejrzeć wszystko jeszcze raz. Na szczęście do Forresta można wracać w nieskończoność…
CytujSkomentuj
kocham ten film!!!!
CytujSkomentuj
to jest świetny kawałek kina. Ten film jest po prostu czarujący. Czasem trzeba zobaczyć coś takiego, żeby sobie zdać sprawę, jak bardzo pewne rzeczy mogą być proste. Oczywiście życie nie historia Gumpa, ale jednak trochę się można nauczyć