Debiut Toma Forda, słynnego kreatora mody, który pracował m.in. dla firm Gucci i Yves Saint-Laurent to coś, czego nie można przegapić. Nakręcił on historię, którą chce się obejrzeć po raz drugi w momencie, kiedy na ekranie kina pojawiają się końcowe napisy.
Oglądamy na ekranie jeden dzień. Jeden jedyny dzień z życia George’a Falconera (doskonał w tej roli Colin Firth), profesora uniwersyteckiego. Wiemy, że stracił swoją wielką miłość – mężczyznę, z którym spędził 16 najszczęśliwszych lat swojego życia. Teraz nie widzi sensu dalszej, nudnej egzystencji. Przygotowuje się więc do samobójstwa. A że jest człowiekiem poukładanym niczym książki na bibliotecznej półce, nawet te przygotowania muszą być dopięte na ostatni guzik i przeprowadzone tak idealnie, jak to tylko możliwe.
George nie jest typem hulaki. Nie jest duszą towarzystwa. Trzyma się raczej z boku. Z przeszklonej łazienki spogląda na hałaśliwe i kolorowe życie sąsiadów. Ma jedną przyjaciółkę, dawną sympatię, z którą spędził kilka nocy, zanim zdecydował, że nie będzie walczył z tym, że jest homoseksualistą. Ta przyjaciółka (bardzo zgrabnie zagrana przez Julianne Moore) też zresztą do najszczęśliwszych osób, podobnie jak George, nie należy. W ogóle w otoczeniu „single mana” nie ma zbyt wielu ludzi zadowolonych z życia. Cóż więc miało by go przekonać do dalszej egzystencji? Do tego nie wystarczy radość dziewczynki z białymi warkoczykami, która kojarzy jego imię, szczery uśmiech hiszpańskiego Jamesa Deana, mądre i ufne oczy zagubionego w świecie studenta… A może jednak?…
Kiedy wydaje się, że nic już George’a nie czeka, pojawiają się te mądre, rozumiejące, przepełnione podziwem i troską oczy… Ale życie bywa złośliwe i czasami nie nadąża ze zmianami w scenariuszu, jakich chcielibyśmy dokonać z godziny na godzinę.
„Samotny mężczyzna” to również film niezwykle plastyczny, leniwe prowadzenie kamery zamiast rozleniwiać widza, rozbudza jego ciekawość, a zmieniające się nasycenie barw w zależności od nastroju bohatera pozwala czuć razem z nim.
Największego pecha w całej tej sytuacji ma niestety Colin Firth. Krytycy podkreślali od premiery filmu, że zagrał w „Samotnym mężczyźnie” rolę swojego życia. Nie mylili się ani przez chwilę.
Firth dostał za swoją nadzwyczajną kreację nagrodę na festiwalu w Wenecji i nominację do Oscara. Tego jednak zgarnął mu sprzed nosa wracający po wieloletniej przerwie do ekranowego życia Jeff Bridges.
Trochę za tę sytuację może też mieć Firth pretensje do „Brokeback Mountain”, filmu, który rozgromił konkurencję w wyścigu po Oscary kilka lat temu, a również opowiada historię miłości dwóch gejów. Hollywood chyba nie jest jeszcze gotowe na traktowanie filmów o związkach homoseksualnych w taki sposób, jak dawno już traktują je widzowie – jako opowieści o życiu i uniwersalnych problemach dotykających każdego, bez względu na orientację seksualną.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.