Małgo to ten typ kobiety, która pewnego dnia porzuciła stolicę, pracę w korporacji i nabyła dom na wsi pod Krakowem. Szaleństwo garsonkowych spotkań i sushi-biznes-lanczy zamieniła na własnoręcznie wyrabiane powidła, rosoły z ekomarchewek i szczęsliwych kur. Na rzeczonej wsi znają ją absolutnie wszyscy. Szczególnie słynie z porannego pomykania po polach i łąkach, zwanego w korpoświecie „joggingiem”. Małgo bierze psa i sunie między bażantami, sarnami i obszczekującymi ją kundelkami. Często zdarza się, że rachunek zwierząt na początku biegu nie równa się z rachunkiem końcowym, gdyż przybiegły już za nią na stałe dwa koty, a ilość psów, które później – po sklepowym ogłoszeniu – odnalazł szczęśliwy właściciel, nikt już nie liczy. Biega dużo i regularnie i równie dużo i regularnie opowiada o tym i o owym mieszkańcom wsi.
Mieliśmy do niej przyjechać w sobotę, tydzień po przebiegnięciu Maratonu Warszawskiego. Piękna polska jesień. Siedzimy na tarasie otulani w koce i siorpiemy kawę z cynamonem. Małgo jeszcze czuje w nogach wywalczone kilometry. Gawędzimy. W pewnym momencie podjeżdża traktor. Wychyla się z niego najpierw machająca, spracowana męska dłoń, a potem żwawy starszy pan we flanelowej koszuli.
- Pani Małgosiu – krzyczy. – Oglądałem ten bieg w telewizji. Nie widziałem pani ale z całego serca kibicowałem. Siedziałem i śpiewałem na cały głos: „Nic się nie stało, Małgosiu nic się nie stało. Nic się nie staaaaaaało, Małgosiu nic się nie stało”, bo tak trochę nie wierzyłem, że pani dobiegnie.
- To taki mój wierny kibic – szepnęła do nas z czułością w głosie.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.