Romowie to grupa, która w polskiej debacie o II wojnie światowej praktycznie nie występuje. Poza pewnym wyjątkiem: Alfredą Markowską. Ona jedna pojawiła się w świadomości zbiorowej po tym, jak w 2006 została odznaczona przez Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą jako pierwsza Romni.
Alfreda, a właściwie Noncia, jak brzmi jej cygańskie imię, urodziła się w maju 1926 w taborze na terenie dzisiejszej Ukrainy, najpewniej w okolicach Stanisławowa (dziś Iwano-Frankowsk). Na koczowniczym trybie życia upłynęły jej pierwsze lata, w tym początek wojny. W 1939 tabor przebywał w okolicach Lwowa, choć sama Alfreda wielokrotnie przyznawała, że nie pamięta dzieciństwa.
Nic dziwnego, ponieważ jej młodość wojna przecięła wyjątkowo okrutnie. Uciekając przed armią czerwoną tabor przemieścił się na tereny Lubelszczyzny, gdzie z kolei czekali już naziści. Początkowo mogli wydawać się mniejszym złem, ponieważ jeszcze na początku wojny Cyganom pozwalano nawet na służbę w Wehrmachcie. Jednak w 1941, gdy tabor uciekał w ich stronę, wytyczne były już jasne: Cyganie są zbędni, do usunięcia.
Schronienie w Rozwadowie
Jej rodzinę dokładnie taki los spotkał na polanie w okolicach Belska Podlaskiego. Wiedzieli, że Niemcom lepiej nie rzucać się w oczy, dlatego bogaty tabor znany z handlu dobrymi końmi przemieszczał się lasami. Aż Niemcy na niego trafili. Ktoś doniósł? Nie wiadomo, ale Alfredy wtedy nie było. Ukryła ją dzień wcześniej polska chłopka w swojej stodole. Mimo ostrzeżeń, następnego dnia poszła do taboru. Zastała zgliszcza i wymordowaną całą swoją bliską i daleką rodzinę, w sumie ok. 80 osób.
16-latka została prawie sama na świecie. Prawie, ponieważ w taborze w chwili masakry nie było też jej młodego męża Gucia. Pojechał do rodziny w żydowskim Rozwadowie, obok Stalowej Woli. Udała się więc do niego. Na miejscu udało się załatwić papiery od Todta, wielkiej niemieckiej firmy budowlanej. Razem pracowali na kolei.
Zwykłą pracę szybko zaczęły uzupełniać dodatkowe, wyjątkowo bolesne obowiązki. Gdy na dworcu w Rozwadowie zatrzymywały się transporty do obozów zagłady, zadaniem robotników kolejowych było wyrzucanie zwłok tych, którzy nie wytrzymali transportu. Innym podawali wodę przed dalszą drogą. W czasie jednego z takich rozładunków ktoś podał jej maleńkie dziecko. Wzięła je, schowała się pod wagonami i wymknęła. Dziecko uratowane, rodzic stracony w Auschwitz.
Nie wiadomo, które dziecko było jej pierwszym, w jakich okolicznościach je uratowała. A jednak ledwie pełnoletnia dziewczyna zaczęła jeździć wszędzie tam, gdzie słyszała o rozstrzelaniach czy pacyfikacjach. I szukała dzieci. W końcu dorośli stosunkowo często zasłaniali je ciałem lub ukrywali, a nazistom mogło być szkoda kul na dobijanie istot, które same byłyby skazane na śmierć. A może i zostawiali dzieci z nadzieją, że jednak przeżyją.
Ale nie były same, bo jej – wbrew ostrzeżeniom wszystkich wokół – nie dawała spokoju myśl, że ktoś mógł zostać żywy. I tak zbierała jedno dziecko po drugim, czasami po kilka na raz. Przede wszystkim żydowskie i romskie, bo to te grupy były szczególnie narażone na ujawnienie i śmierć. Ale ratowała i polskie dzieci, bo narodowość nie grała roli. Ile ich uratowała? Najczęściej pada liczba 50, ale to tylko szacunki, bo i pamięć szwankuje u 92-letniej dziś Alfredy.
Jeździła z bazy wypadowej w Rozwadowie gdzie tylko mogła. Co prawda w typowej dla Cyganek długiej spódnicy, ale przecież z papierami, więc była „legalna”. Dzieci? Niektóre ukrywane w wozie, w pierzynach, w schowkach, niektóre dosłownie pod spódnicą. Nie mogła trzymać wszystkich sama, nawet jeśli część wychowywała się równolegle z jej biologicznymi dziećmi.
Dlatego szukała im rodzin. Przy niektórych znajdowała karteczki, inne były w stanie wskazać kogoś z żyjących krewnych. Pisała do nich listy. A jeśli nie – szukała po życzliwych rodzinach, czy ktoś nie przygarnie. Dziecko bez historii, czasem z podrobionymi papierami, można było wziąć bez takiego ryzyka, jak dorosłych Romów czy Żydów. Niektóre „jej dzieci” zostały tylko na kilka dni, inne tygodniami, a inne na dobre.
Szczęśliwe zakończenie
Noncia przeżyła wojnę, choć – jako Romni – miała jej nie przeżyć. Dzięki jej niebywałemu poświęceniu udało się przeżyć również wielu innym. Mało tego, podobno w podróży na zachód w 1945 opiekowała się jeszcze zagubionymi niemieckimi dziećmi. Bo i co one były winne? Wiele „jej dzieci” żyje i dają świadectwo niebywałej dobroci Markowskiej, nawet jeśli nie wszystkie dokładnie ją pamiętają.
Na szczęście żyje też historia Nonci, wyjątkowo skromnej, ale niestrudzonej bohaterki, która w środku największego koszmaru swojego pokolenia była promykiem nadziei. Dziś mieszka w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie ludzie – nie mając pojęcia o jej niebywałej historii – znali ją przez lata po prostu jako Noncię, ciepłą babcię o uśmiechu topiącym serce. Gorzów docenił ją w ostatnich latach: w 2016 dostała mieszkanie na własność, w 2017 powstał mural na jej cześć na jednej ze szkół podstawowych.
Historia Alfredy Markowskiej doczekała się na szczęście uwiecznienia w różnych formach. Od bardzo dobrego reportażu Agnieszki Hreczuk w Tygodniku Powszechnym sprzed kilku lat, przez film Puri Daj Agnieszki Arnold, po książkę „Na dzia doj Romnije” (Nie idź tam Cyganeczko) Haliny Daszkiewicz.
CytujSkomentuj
Pierwsze słyszę o tej Pani. Chylę czoła i autentycznie się wzruszyłam, czytając to <3
CytujSkomentuj
Ja też nigdy o niej nie słyszałam, a historii w szkole uczyli, tylko nie tej wartościowej.
CytujSkomentuj
Ano. Wspaniała postac
CytujSkomentuj
Och, jaka wspaniała, dobra opowieść o niezwykle wspaniałej Kobiecie. Nie słyszałam o niej wcześniej, przyznaję się. Ale takie właśnie kobiety powinno się opisywać, tym bardziej, że ta Pani jeszcze żyje – należy jej się szacunek i milion uśmiechów od każdego człowieka, który ma choć trochę serca. Niezwykła <3
CytujSkomentuj
Nie umiem sobie nawet wyobrazić okoliczności, w jakich to się działo. Prawdziwa bohaterka!