Jakie były początki szkoły językowej BRITISH CENTRE?
Bożena Ziemniewicz, właścicielka szkoły językowej BRITISH CENTRE, radna sejmiku łódzkiego:
Studiowałam handel zagraniczny. Na tym kierunku wymagano od nas bardzo dobrej znajomości języków obcych i ja taką umiejętnością dysponowałam. Już w trakcie studiów zaczęłam uczyć języka angielskiego i rosyjskiego. Po dyplomie, zostałam na studiach doktoranckich w zakresie ekonomii, ale kiedy zaczęła się zawierucha stanu wojennego sprawy się skomplikowały. Mojemu profesorowi Witoldowi Trzeciakowskiemu groziło internowanie, został poza granicami kraju, a ja zostałam bez promotora. Żeby się utrzymać, poszłam do pracy do szkoły podstawowej, gdzie zaczęłam uczyć najpierw języka rosyjskiego, a potem angielskiego. Szybko okazało się, że robię to dobrze. Byłam wtedy tylko na części etatu, ale uczyłam dzieci od przedszkola do matury dodatkowo poprzez ośrodek usług pedagogicznych. Zapotrzebowanie było ogromne i takim oto sposobem miałam codziennie po 8 godzin, co daje równo 40 godzin dydaktycznych w tygodniu. Dodatkowo, prowadziłam lekcje prywatne – w sumie 56 godzin tygodniowo. Dzięki tak intensywnej pracy w krótkim czasie zdobyłam spore doświadczenie.
Czy na dalszych etapach pracy udało się to doświadczenie wykorzystać?
Zdecydowanie. Zaszłam w ciążę, urodziłam dziecko i wszyscy moi prywatni uczniowie zaczęli przyjeżdżać na lekcje do mnie, w związku z czym z mojego mieszkania zrobił się przechodni tramwaj: jedna osoba wchodziła, inna wychodziła. Mój mąż twierdził, że to nie do wytrzymania. Wynajęłam więc salę w bibliotece osiedlowej, na maszynie walizeczkowej przygotowałam ogłoszenia, w telewizji osiedlowej opowiedziałam, co zmierzam robić i w jaki sposób. I tak zaczęła się moja pierwsza szkoła – MODUS. Chyba wzbudziłam zaufanie, ponieważ miałam tylu uczniów, że musiałam zatrudnić koleżankę. Pod koniec drugiej ciąży na wakacjach spędzanych w Kolumnie, podłódzkiej miejscowości wypoczynkowej, poznałam Irlandczyka Toma Wrigleya, który prowadził zajęcia z języka angielskiego dla grupy dorosłych osób. Ostatniego dnia pobytu zaproponowałam mu pracę w mojej firmie. Odmówił, ale kilka tygodni później pojawił się u mnie i rozpoczęliśmy współpracę. Po dwóch latach założyliśmy BRITISH CENTRE. To było 21 lat temu. Mój wspólnik był ze mną krótko, bo wkrótce potem założył Irish Pub i znaną w Łodzi dyskotekę West Side. Zostałam sama, bałam się, że nie dam rady… ale przecież kobieta potrafi. Pomaga mi mój dzielny, wiekowy ojciec, który jest na miejscu, w szkole, podczas gdy ja zajmuję się milionem różnych spraw i jestem w ciągłych rozjazdach.
Co było najtrudniejsze w początkach prowadzenia firmy i jak sobie pani z tymi trudnościami poradziła?
Najtrudniejsze było pełnienie wielu ról naraz: prowadziłam zapisy, byłam sekretarką, prowadziłam księgowość i wszystkie rozliczenia, spotykałam się z pracownikami, żeby ich przeszkolić pod kątem wykonywania zawodu. Zatrudnialiśmy niemal samych native speakers of English i trzeba było ich dokształcać z zakresu metodyki – w tym pomagało doświadczenie zdobyte przez okres pracy w szkole, gdzie co roku dostawałam pod opiekę kilku studentów na praktyki. Jednocześnie cały czas uczyłam. To było trudne być w firmie wszystkim. Jak sobie z tym radziłam? Po prostu od rana do nocy harowałam.
Co sprawia pani największą satysfakcję w pracy?
Nigdy nie przestałam być przede wszystkim ekonomistką, więc tak naprawdę jestem „dwuzawodowa”. Rynek edukacyjny, zwłaszcza usług językowych, jest szalenie trudny. W czasie, kiedy prowadziłam szkołę, miały miejsce trzy wielkie kryzysy. W Łodzi 98 proc. szkół językowych, które się pojawiły, w międzyczasie zniknęło. W trakcie boomu gospodarczego moja firma miała ogólnopolski charakter: mieliśmy oddziały we Wrocławiu, Krakowie, Lublinie, Kielcach, Kutnie, Tomaszowie Mazowieckim i Aleksandrowie. To była naprawdę wielka szkoła. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że taką rozrośniętą strukturę bardzo trudno jest obsługiwać. Postawiłam nie na wielkość firmy, ale na efektywność poszczególnych oddziałów. Po kolei likwidowałam te, które nie były rentowne. W tej chwili są cztery oddziały: dwa w Łodzi, jeden w Zgierzu i oddział franczyzowy we Wrocławiu. Firma skurczyła się pod względem terytorialnym, natomiast myślę, że trzyma się całkiem nieźle, o czym świadczy fakt otrzymania w tym roku najbardziej u nas prestiżowego wyróżnienia – Nagrody Gospodarczej Województwa Łódzkiego, przyznawanej przez Wojewodę Łódzkiego i Marszałka Województwa. To nie jest przypadek – poprzednio trzy lata z rzędu nasza firma była do tej nagrody nominowana. Świadczy to o tym, że firma jest stabilna, a utrzymać biznes na wysokim poziomie przez dłuższy okres jest czymś naprawdę trudnym. Jestem z tego bardzo zadowolona. Druga rzecz, która mnie ogromnie cieszy, to fakt że zawsze byliśmy w awangardzie nowinek technologicznych i dydaktycznych. Wszystko, co działo się ciekawego w nauczaniu, najpierw zaczynało się w BRITISH CENTRE, a dopiero potem trafiało na rynek. Byliśmy też pierwszą szkołą, która zaczęła robić projekty unijne z EFS. Pamiętam takie piękne zdarzenie, w 2005 roku, kiedy miały się zacząć zapisy na kursy finansowane z EFS. Przed naszą siedzibą, na ulicy, już w nocy ustawiła się kolejka, która tak się rozrosła, że nie chciano mnie wpuścić do środka, twierdząc, że próbuję bez kolejki dostać się na bezpłatny kurs! Napisała o tym Gazeta Wyborcza, było zabawnie. W tym dniu zapisaliśmy 1200 osób. To był absolutny rekord! Nikomu nie udało się tego powtórzyć. Nasza firma, w momencie boomu, uczyła ponad 3800 osób na kursach rocznych. Teraz takich wyników nie mamy, ale zawsze utrzymujemy się powyżej tysiąca uczniów.
Co by pani poradziła kobietom, które chciałyby założyć własną firmę?
Głęboko wierzę w motywację. Tą motywacją u kobiet jest najczęściej determinacja. Po prostu muszą zrobić coś, by utrzymać rodzinę i nie utonąć! To jest już połowa sukcesu. Druga ważna rzecz to wiedza. Mnie było o tyle łatwiej, że teorię z zakresu zarządzania wyniosłam ze studiów. Wiedza i umiejętności to coś, z czym można wystartować. Doświadczenia, którego nic nie zastąpi, musimy się dorobić same. Na starcie trzeba zrobić bilans: co możemy zaoferować na rynku. Tak długo, jak na nasz produkt lub usługę nie ma zapotrzebowania na rynku, tak długo biznesu nie ma. Można być przecież świetnym malarzem i nie sprzedać ani jednego dzieła. Dalej przeanalizować należy, z czego mogłaby wynikać przewaga konkurencyjna naszej firmy i jak poinformować rynek o naszym produkcie lub usłudze, jak dotrzeć do potencjalnych klientów. To już marketing. Taki sposób myślenia doprowadza do sformułowania biznesplanu.
Czy warto promować kobiecy biznes?
Na pewno tak. Co by nie mówić, wciąż pokutuje przeświadczenie, że kobiety powinny leżeć i pachnieć. Może to przyjemne zajecie, ale na dłuższą metę chyba nudne. W niczym nie jesteśmy gorsze od mężczyzn, a mimo wszystko, to oni w większości przypadków, prowadzą firmy, mało tego – duże firmy. My zakładamy raczej małe biznesy, prowadzimy firmy rodzinne. Te stereotypy, które zresztą pokutują od zawsze, należy zwalczać. Z tego też względu należy promować biznesy prowadzone przez kobiety pokazując, że one naprawdę są w stanie sobie poradzić, że robią kawał świetnej roboty. W Europie coraz częściej mówi się o tym, by zamiast tradycyjnego zatrudniania ludzi, promować przedsiębiorczość i zachęcać do brania odpowiedzialności za swoje działania. Nie wisieć na garnuszku pracodawcy i mieć pretensje do całego świata, że nam czegoś nie dał, tylko brać sprawy we własne ręce.
Oprócz tego, że kieruje pani własnym biznesem, jest pani również kobietą aktywną w świecie polityki. Dlaczego zainteresowała się pani tym obszarem?
Przez pierwsze lata prowadzenia firmy byłam skoncentrowana wyłącznie na dwóch sprawach: mojej szkole i wychowaniu dwojga dzieci. Moja branża jest dość specyficzna: pracuję do g. 19, dopiero około g. 20 mogę być w domu, co było dosyć sporą komplikacją w przypadku dzieci. Moją rolą było m.in. pomaganie im w lekcjach, więc – z racji mojej pracy – dzieci odrabiały je dosyć późno. Nie miałam czasu ani możliwości na zajmowanie się czymś innym – pranie i sprzątanie odbywało się w niedziele, bo w soboty na ogół pracowałam. Po kilkunastu latach doszło wypalenie zawodowe. O prowadzeniu szkoły wiedziałam wszystko, mogłam każdego zastąpić, nie byłam w stanie niczego się od nikogo nauczyć. Przypadek sprawił, że dowiedziałam się o działalności Polskiej Izby Firm Szkoleniowych. Pojechałam na warsztaty i doznałam olśnienia.
Co panią zainteresowało?
Ludzie. Ludzie, od których znów mogłam się uczyć, którzy mówili o fantastycznych, mądrych rzeczach, mieli ideały i wierzyli w wartości takie, które ja podzielam. Byłam zachwycona i zaangażowałam się w ten projekt całym sercem. Dostrzeżono mój entuzjazm i zostałam pełnomocnikiem Izby na województwo łódzkie, potem wiceprezesem Izby. To był początek zaangażowania w samorząd branżowy, a stąd był tylko krok do samorządu gospodarczego. Rozpoczęłam działalność w Łódzkiej Izbie Przemysłowo-handlowej. Samorząd gospodarczy to również przedsiębiorcy skupieni w organizacjach okołobiznesowych – działam w Klubie 500-Łódź. Cała utonęłam w samorządach, ale jeszcze nie terytorialnych. Przez trzy lata z rzędu organizowałam Dni Uczenia się Dorosłych – wielkie dwudniowe, ogólnopolskie imprezy. Przyjeżdżali na te spotkania bardzo interesujący ludzie – np. Michał Boni, przedstawiciele ministerstw, PARP, posłowie i praktycy z wielu dziedzin – którzy mogli coś dobrego, mądrego, ciekawego powiedzieć o tym, jak – w kontekście uczenia się przez całe życie – rozwijać się pod kątem poprawiania pozycji na rynku pracy. Zostało to dostrzeżone i cztery lata temu zaproponowano mi wystartowanie w wyborach samorządowych. Nie weszłam więc do polityki jako ktoś, kto nosił teczkę za doświadczonym kolegą, tylko z własnym dorobkiem życiowym, i to takim, który mógł być wartościowy dla całego środowiska. W wyborach znalazłam się „pierwsza pod kreską”, więc rok później, kiedy Ryszard Bonisławski, piewca ziemi łódzkiej, osoba, którą bardzo szanuję, w wyniku wyborów parlamentarnych wszedł do Senatu, ja zajęłam jego miejsce w Sejmiku Województwa Łódzkiego. Tak wygląda moja tak zwana kariera polityczna. Nadal mam wiele zapału do poprawienia sytuacji naszego województwa, szczególnie gospodarki regionu. Współpracując na co dzień z przedsiębiorcami mam dużą wiedzę na temat tego, co można zmienić na lepsze. Druga sfera moich zainteresowań to rynek pracy – zawsze podkreślam, że pracodawcy i pracownicy to dwie strony tego samego medalu, które bez siebie istnieć nie mogą i tylko trzeba zadbać, by do siebie jak najlepiej pasowały! A to już temat edukacji zawodowej i znalezienia sposobu na unowocześnienie jej. Kolejny obszar moich zainteresowań, to pokolenie „mocno dojrzałych” – potrzeby tych ludzi nieco odbiegają od potrzeb młodego pokolenia, trzeba zatem znaleźć złoty środek, by ani jednych, ani drugich nie pokrzywdzić. Tu dochodzi jeszcze „silver economy”, czyli produkcja i usługi zaspokajające potrzeby ludzi starszych, których przecież będzie wciąż przybywało.
Czuje się pani politykiem?
Nie. Bardziej odpowiada mi słowo samorządowiec. Działania na rzecz mojego środowiska są mi bliskie i naturalne, ale nie nazwałabym tego polityką. A już bardzo nie odpowiadają mi spory o nic – dla mnie istotne jest racjonalne działanie, które jednak nie traci z pola widzenia pojedynczego człowieka.
Co chciałaby pani zmienić w swoim środowisku?
Sejmik dzieli budżet województwa i tak się składa, że zupełnie zapomina się, skąd się on bierze! Aby istniał – a przecież tworzony jest głównie z podatków, z CIT i PIT, trzeba dmuchać i chuchać na przedsiębiorców. Trzeba im stwarzać takie warunki, by chcieli tu, u nas, prowadzić biznes. I to niekoniecznie na takiej zasadzie, że ściągniemy inwestorów zagranicznych i pozwalniamy ich z podatków. Ci ostatni, wyprowadzą stąd dużą część zarobionych pieniędzy. Należy przede wszystkim dbać o przedsiębiorców miejscowych, zwłaszcza o firmy rodzinne, które na pewno się stąd nie przeniosą, bo to tutaj – często od pokoleń – są osadzone. Na to staram się zwrócić uwagę – zanim przeznaczymy pieniądze na kulturę, sport, turystykę, pomoc dla bezrobotnych, to trzeba je najpierw zarobić, a żeby je zarobić, musimy przede wszystkim wspierać przedsiębiorców. Chodzi tu również o sposób myślenia o przedsiębiorcach – to nie są jacyś „prywaciarze”, tylko ciężko pracujący ludzie.
W jaki sposób ich wspierać?
W minionej kadencji doprowadziłam do tego, by powstała Rada Gospodarcza Województwa Łódzkiego. Sformułowaliśmy obszary, w których jest wiele do zrobienia. My, przedsiębiorcy, wiemy co i jak zrobić, ale nie mamy mocy sprawczej. Decyzje muszą zapaść albo w sejmiku, albo w zarządzie województwa. To, do czego chciałabym doprowadzić, to wyedukować radnych na tyle, by ich decyzje były podejmowane przez pryzmat dobra długoterminowego. Chciałabym też, aby powszechnie poważano fakt, że ktoś prowadzi firmę, jest za nią odpowiedzialny 24 h na dobę. Jak coś się dzieje, to wstaje w środku nocy, nie ma 8-godzinnego dnia pracy, tylko znacznie dłuższy. Chciałabym, żeby nie patrzono na przedsiębiorców, jak na osoby, które w ramach projektów unijnych chcą wyłudzić pieniądze, bo to nieprawda. Chciałabym, żeby przedsiębiorcy mogli liczyć na wsparcie, a nie musieli się o wszystko dopominać. Bo to my – na przykład – ponosimy większe koszty przebudowy miasta. Do naszych firm nie można dojechać i tracimy przez to klientów.
Co jest największą bolączką lokalnej polityki?
Bolączką lokalnej polityki jest dla mnie sposób jej uprawiania. Mamy, teoretycznie rzecz biorąc, taki sam cel – dobro Łodzi, dobro regionu i mieszkańców. Zapominamy jednak o tym kłócąc się, wypominając, zarzucając sobie niestworzone rzeczy. Denerwuje mnie to. Jestem zdania, że spokojna rozmowa i dyskusja prowadzą do konstruktywnych wniosków. Jest też dla mnie niedopuszczalne, by do polityki wchodzili ludzie, którzy nie mają żadnego dorobku życiowego: nic nie osiągnęli, nic nie wiedzą, niczego nie zdążyli zrobić. Na czym mają bazować? Na teorii? To wszystko sprawia, że podchodzę do polityki z dużą rezerwą.
Kiedy chce pani odpocząć…
Odpoczywam wygrzewając się i opalając, lubię światło, kocham słońce. Nawet, jeśli jest to słońce w zimowy, mroźny poranek. Kiedy mogę gdzieś wyjechać, to najchętniej nad polskie morze. Zawsze jest to okazja do tego, żeby sentymentalnie wrócić do miejsc związanych z dzieciństwem. Nie wiem, czy wszyscy tak mają, ale mnie to sprawa przyjemność, nawet jeśli takie miejsca nie są atrakcyjne – a może właśnie dlatego. Nie ma tam gwaru i blichtru spotykanego w dużych kurortach. Uwielbiam czytać niefachowe, niezawodowe książki, zupełnie oderwane od tego, czym zajmuję się cały rok. Lubię zagłębiać się w świat fikcji. Zresztą sama też piszę…
Szalone marzenie do zrealizowania…
Nie powiem, żeby nie zapeszyć. Ale oczywiście takie wielkie marzenie mam. Liczę na to, że się spełni.
Gdyby miała pani milion dolarów…
Pewnie panią rozczaruję, bo nie rozdałabym tego miliona ludziom, wręcz przeciwnie. Mam taką idee fix, która dotyczy rozwoju człowieka. Antoine de Saint-Exupéry powiedział, że kiedy człowiek przestaje się rozwijać, umiera. Jestem fanatyczną wyznawczynią uczenia się i rozwoju. Każdy dzień, kiedy człowiek kładzie się spać, wiedząc i umiejąc więcej, niż rano, wstawał, jest dniem dobrym i spełnionym. To po prostu droga do szczęścia! Gdybym miała bardzo dużo pieniędzy, umożliwiłabym jak największej ilości osób przejście procesu otwierania oczu. Chciałabym, żeby zobaczyli, jak dużo nie wiedzą. Zamiast rozdawać coś ludziom, chciałabym sprawić, żeby już nigdy nie musieli o nic prosić. Wyciąganie ręki po pieniądze do opieki społecznej jest dość odrażające. Ja wiem, że cywilizacja polega na tym, że musimy dbać o słabszych członków społeczeństwa. To jest dla mnie oczywiste, ale słaby, moim zdaniem, to taki, który z powodu choroby nie jest w stanie sobie poradzić. Większość – jeśli tylko ma odpowiednie narzędzia, potrafi o siebie zadbać. Na takie narzędzia warto przeznaczyć pieniądze, natomiast nie chciałabym dawać samych pieniędzy, bo one demoralizują. Trochę funduszy zostawiłabym sobie na kilka wycieczek, ale nie po to, żeby gdzieś konkretnie pojechać, tylko po to, by zabrać w podróż bliskich mi ludzi i spędzić z nimi cudowny czas.
Z czego jest pani najbardziej dumna?
Z tego, że ciężko pracowałam, urodziłam dwoje dzieci, wychowałam je – oczywiście z wielkim wsparciem męża – i udało mi się to wszystko szczęśliwie połączyć. Cieszę się, że udało się nam przetrwać, choć czasem było ciężko. Dzieci już studiują, więc oboje z mężem czujemy się spokojniejsi. Jestem dumna, że przetrzymaliśmy te wszystkie gorsze i lepsze lata i wciąż jesteśmy razem.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.