EksMagazyn: Czy jest pan wariatem?
Marcin Meller: Tytuł mojej książki brzmi „Między wariatami. Opowieści terenowo-przygodowe”, więc teoretycznie jestem tym normalnym, chociaż pewnie wielu znajomych powiedziałoby, że tytułowym wariatem jestem ja. Tak na poważnie mówiąc, zawsze miałem w sobie bezpiecznik, który sprawiał, że stroniłem od szaleństw totalnych, skrajności i wiedziałem, w którym momencie powiedzieć sobie „stop”. Można więc powiedzieć, że jestem wariatem w granicach rozsądku.
Ten fragment biografii dziennikarskiej, kiedy był pan bardzo blisko konfliktów wojennych (m.in. w Afryce, Rumunii, krajach byłej Jugosławii – przyp. red.) jest bardzo ciekawy. Wspominał pan, że jest to uzależniające. Lubi pan ryzyko i adrenalinę?
Etap reportaży z miejsc ogarniętych wojną na pewno jest zamknięty. Wydaje mi się, że każdy z nas ma swoją pulę szczęścia do wyczerpania i nie należy kusić losu ponad miarę, a miałem kilka sytuacji w życiu, że cudem wywinąłem się śmierci. Wtedy miałem 20, potem 30 lat i de facto byłem singlem, a teraz mam rodzinę, żonę, dwójkę dzieci więc nie ma takiego tematu. A jeśli chodzi o ryzyko, to jestem o tyle typowy, że wraz z biegiem lat skłonność do ryzyka się u mnie zmniejsza, a poza tym widzę więcej niebezpieczeństw i zagrożeń. Myśląc czysto teoretycznie, pewnie gdybym miał dwadzieścia lat, to pewnie chciałbym jechać do Iraku czy Syrii, a jako czterdziestokilkulatek, pomijam fakt, że mam rodzinę – nawet gdybym był singlem, nie wiem, czy bym się zdecydował na taki wyjazd, mając w perspektywie, że powstanie wideo, na którym widać, jak mi głowę ucinają.
Czego pana nauczyły wyjazdy wojenne?
Kilku rzeczy, ale tak na szybko, zacznę od tego, że kiedy ogląda się świat z takiego pokojowego miejsca jak Warszawa na wojnę na Ukrainie czy Syrii, to wydaje się takie straszne i inne, od tego co nas otacza. A to jest tak naprawdę bardzo ludzkie, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało. Granica od sytuacji pokojowej do sytuacji, że sąsiedzi – bo to się tak zazwyczaj odbywa – zaczynają do siebie strzelać i się zabijać, jest bardzo płynna. Nabrałem takiego przekonania, że pokój to jest w pewnym sensie sytuacja sztuczna dla człowieka, którego naturalnym planem jest gromadzenie coraz to większej ilości dóbr. To, że mamy teraz kilkadziesiąt lat pokoju to jest ewenement. Przecież przez tysiące lat cały czas ktoś się z kimś tłukł i kto wie, jak długo potrwa ta nasza sielanka. Druga rzecz jakiej się nauczyłem to pewna perspektywa widzenia. Kiedy słyszę, jak to w Polsce jest strasznie i tragicznie, to mam wrażenie, że zgubione jest poczucie proporcji, gdzie jest naprawdę tragicznie i jak mogłaby wyglądać Polska, gdyby parę rzeczy się nie zdarzyło. Jest też kilka osobistych rzeczy – jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało, sprawdzenie siebie. Ja się zawsze bałem i nie kryję tego, miałem potężnego stracha, ale potrafiłem go pokonać, dać sobie radę, wyjść z tego. Poznałem ludzi, których nie spotkałbym nigdzie indziej. I na koniec – z przymrużeniem oka, będę mógł powiedzieć: „Wiesz synu, tata był na wojnie”.
Myślał pan kiedykolwiek o tym, żeby wyprowadzić się z Polski?
Raz w życiu, na koniec liceum. Wtedy miałem swój problem z Polską i miałem taki moment, kiedy chciałem wyjechać. Potem byłem rok w Stanach, ponieważ ojciec tam wykładał i pojawiła się możliwość, żeby został w USA na trzyletnim stypendium. Dosyć szybko przyszedł moment, kiedy uświadomiłem sobie, że nie wyobrażam sobie życia nigdzie poza Polską. Mogę wyjechać na pół roku, na rok i uwielbiam to, ale pod jednym warunkiem – że za jakiś czas wracam nawet nie tyle do Polski, co do Warszawy.
Co pan najbardziej lubi w Polakach i co pana najbardziej denerwuje?
Wszystko mnie wpienia i wszystko uwielbiam. To jest trochę jak miłość i nienawiść. Mój stosunek do Polski jest taki jak do Warszawy. Przecież to jest brzydkie, paskudne miasto, ale jest moje. Tu się urodziłem, wychowałem, spędziłem całe życie. Kilka dni temu byłem z żoną w Krakowie i ona mówi: „Wiem, czemu wzdychasz – gdyby nie było powstania, jaka Warszawa byłaby nieprawdopodobna”. Są rzeczy, które mi się podobają i nie podobają zarazem. Czasami bawi mnie warszawska żuleria i uwielbiam przerzucać się anegdotkami z rodzeństwem, które wychowało się w bardzo żulerskich kręgach na warszawskim Nowym Mieście, i bardzo mnie śmieszą i wzruszają te opowieści, a potem widzę takiego typa na ulicy i wyprowadza mnie on z równowagi. Uwielbiałem siedzieć na Legii na „żylecie”, a z drugiej strony nic mnie tak nie wpienia, jak niektóre zachowania kiboli. Nie mam stosunku letniego ani do Polski, ani do polskości, ani do Warszawy.
Cały tekst dostępny w drukowanym wydaniu EksMagazynu (nr 27).
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.