Z dworca autobusowego odbiera mnie niewysoka, silna blondynka o twarzy dziecka, Liera. Wsiadamy do marszrutki, czyli minibusa będącego głównym środkiem transportu miejskiego na Ukrainie. Przejeżdżamy przez centrum, które nie różni się znacznie od średniej wielkości polskich miast. Liera pokazuje mi przez okno samochodu pas zieleni i mówi: „Oto nasz Park Schmidta i centrum miasta”.
Perski kot i kanarki
Po kwadransie wchodzimy już na rozległe podwórko letniska, porośniętego trawą. Nad głowami zwisają nam liście pnących winogron i klatki z kanarkami. Po ścieżce przechadza się rudy perski kot. W tamtej chwili dotarło do mnie, że oto jestem w zupełnie innym, południowym klimacie, w atmosferze pokrywającej się z moimi wyobrażeniami o Gruzji lub innych rejonach Kaukazu. Stąd całkiem blisko już do rosyjskiego Rostowa nad Donem, a i do Suchumi i Batumi nie aż tak bardzo daleko. Furtka po drugiej stronie podwórka otwiera się dosłownie na morze.
Jak wkrótce mogłam się przekonać, w sezonie po głównym nadmorskim deptaku spaceruje całkiem sporo turystów. Jest tu park rozrywki, strzelnice, automat mierzący siłę człowieka w pchnięciu młotem, tarcza do gry w strzałki, bilard, „piłkarzyki” i wiele innych atrakcji. Oczywiście można kupić popcorn i watę cukrową. Większy głód łatwo zaspokoić kupując pożywną szołarmę, sprzedawaną na ulicy, głównie przez przybyszów z Armenii. Tutejszą specyfiką są również krymskie czeburiki, czyli grillowane ciasto francuskie z farszem.
Pierogi i komedia
Nie brak tu także eleganckich restauracji. W jednej z nich, wystylizowanej na dużą, tradycyjną ukraińską chatę, spożywałam przepyszne wereniki (pierogi) z borowikami, podawane ze smażoną cebulką i sosem śmietanowym. Palce lizać. Wprawdzie kelnerka była tak zmęczona albo może tak złośliwa, że zapomniała włożyć rachunku do pojemniczka, ale i tak nie zmąciło to ogólnego wrażenia.
Jeśli ktoś preferuje spokój i ciszę, powinien raczej udać się do oddalonego kilka kilometrów półwyspu – Kassy, gdzie znajdują się rozległe, prawie zupełnie puste, czyste plaże. Jeśli kogoś znudzi wylegiwanie się na piasku, ma do wyboru kręgle, a jeżeli chociaż trochę zna język rosyjski, może uczestniczyć w różnych kulturalnych imprezach.
W co drugą niedzielę odbywa się spotkanie Klubu Komedii, mieszczącego się w domu kultury. Jest to rodzaj kabaretu, w którym młodzi aktorzy, podzieleni na grupy przedstawiają skecze. Każda drużyna reprezentuje inne miasto. Pod koniec przedstawienia wybierana jest ta najlepsza, która najbardziej rozśmieszyła publiczność. W mieście znajduje się także szkoła salsy, o bardzo przyjemnej atmosferze i naprawdę gorących nauczycielach.
Tory na ulicy
Poprzez sam środek miasta biegną tory kolejowe, bez żadnego zabezpieczenia oddzielającego je od przechodniów. Kuriozum? – Nie dla mieszkańców Berdiańska. Liera pyta mnie: Agato, czemu wszyscy Polacy dziwią się, że po tych torach jeżdżą pociągi?
W co ciemniejszych, bardziej oddalonych dzielnicach, wieczorem trzeba uważać na głębokie dziury w chodniku – odkryte studnie.
Miasto ma bardzo silne relacje z Rosją, skąd przyjeżdżają tu turyści na wypoczynek. Wiele osób ma rodzinę za wschodnią i północną granicą. Więzy te biorą początek od wspólnej historii Rusi i floty czarnomorskiej. Powszechnie używanym językiem mówionym w Berdiańsku, podobnie jak na obszarze całej wschodniej Ukrainy, jest rosyjski. Ukraińskiego dzieci i młodzież uczą się w szkole.
Jedna z moich znajomych, mająca rosyjskie korzenie zdradziła mi, że na pewien czas przeprowadziła się razem z rodzicami do Moskwy i chodziła tam do szkoły podstawowej. Jednak trudno było jej się przystosować do nowego programu lekcji, na przykład literatury rosyjskiej zamiast ukraińskiej. Poza tym twierdzi, że ludzie na Ukrainie są bardziej przyjaźni.
W Berdiańsku istnieje bezpośrednie połączenie kolejowe z Moskwą, nie ma jednak takiego połączenia z Kijowem czy Lwowem.
Pomniki i balkony
W okolicach centralnego rynku i kilku przyległych ulic można napotkać urokliwe, klasycystyczne domy pochodzące z dziewiętnastego lub początków i połowy dwudziestego wieku. Jednym z piękniejszych budynków jest gmach Państwowego Berdiańskiego Uniwersytetu Pedagogicznego. Fasady tych perełek architektonicznych pokrywają ornamenty lub innego rodzaju zdobienia. Charakterystyczną cechą miasta są wszechobecne zabudowane balkony, które przypominają mi wiszące werandy.
Mimo przeprowadzonych na początku lat dziewięćdziesiątych przemian ustrojowych nie zniknęły komunistyczne nazwy ulic. Kiedy pierwszy raz litery cyrylicy na tabliczce jednego z budynków zaczęły układać mi się w słowa „P r o s p. L e n i n a”, nie dowierzałam własnym oczom. Jednak wkrótce ujrzałam również samego Lenina, stojącego sobie dumnie na cokole.
Gdybym udała się do Zaporoża – miasta wojewódzkiego, mogłabym tam zobaczyć, wtedy jeszcze nie wysadzony w powietrze, pomnik Stalina. Wtedy prawdopodobnie doznałabym szoku.
Stara dzielnica miasta to również rzędy ulic zabudowanych niskimi, jednopoziomowymi domami. Kolory niektórych z nich są bardzo odważne. Warto przyjechać tutaj na sesję fotograficzną.
Dźwig o zachodzie słońca
Co jeszcze nieodłącznie kojarzy mi się z Berdiańskiem, oprócz wszechobecnego we wszelkich broszurach widoku portowych dźwigów na tle zachodzącego słońca? Otóż są to spotykane niemalże na każdym kroku, często niezwykle oryginalne pomniki i rzeźby. Przybierają na przykład postaci żaby, rybaka, wielkiej kuli, okrętu, człowieka zmagającego się z potworem morskim oraz zasłużonych dla miasta, Ukrainy, a nawet świata, obywateli.
Podobnie jak w polskich miastach, obok mniejszych sklepów znajduje się tu kilka supermarketów. Mój ulubiony produkt, który mogłam dostać tylko w jednym z nich, to płaski jak naleśnik gruziński chleb – lawasz.
Jeśli ktoś raz w życiu był w barze mlecznym, niech wyobrazi sobie takie miejsce, ale dziesięć razy większe. Znajduje się ono w Berdiańsku i nosi nazwę „Kulinaria”. Serwowane są tu domowe obiady, na które przychodzą całe rodziny z dziećmi lub grupy pracowników firm.
Strefa ciszy
Zwarta zabudowa niskich, ciężkich, wiejskich domów. Wszystkie w kolorze jasnego błękitu. Okiennice. Podwórko przy podwórku. Ogródki z nagietkami i forsycjami, pnące winogrona. Chodnik spacerowy, asfalt i gdzieniegdzie drzewo. Rzadko spacerują tędy ludzie, chyba że akurat muszą udać się do pobliskiego sklepiku osiedlowego lub idą na przystanek marszrutki. Częściej można spotkać leniwie przechadzającego się kota. To właśnie jedna z dzielnic Berdiańska. Dominuje w niej raczej styl angielski – nie ma przystrzyżonych trawników ani nienagannie przyciętych żywopłotów. Zdaje mi się, że widziałam tu Schulzowskie liście łopianu.
Przyjemnie spaceruje się tędy wieczorem, kiedy nie jest już tak gorąco. Idąc tak można dotrzeć do opuszczonego, nieczynnego już wesołego miasteczka na plaży, z pięknie malowaną obrotową karuzelą kucyków. Miejsce w sam raz na scenariusz do horroru z clownem w roli głównej.
Pewnej nocy, kiedy wracałam tędy z koleżanką, nagle wyrósł przed nami, wprawdzie nie żaden clown, ale młodzieniec z Rosji o imieniu Borys i zaproponował nam wspólny wypad na plażę następnego dnia.
Tekst: Agata Frydel
Zdjęcia: Agata Frydel
CytujSkomentuj
Pozostaje tylko napisać powieść z takimi pejzażami w tle.