Kilimandżaro jest najwyższą górą Afryki i jednym z najwyższych samotnych masywów. Położona w Tanzani przy granicy z Kenią. To masyw powulkaniczny z ogromnym kraterem na jego wierzchołku. Sam szczyt stanowi najwyższe wzniesienie na krawędzi Kibo o nazwie Uhuru Peak (5895 m n.p.m.). Droga w górę wiedzie przez wszystkie strefy roślinności afrykańskiej: sawannę, las tropikalny, skalno-trawiaste planenau, a kończy na wiecznych śniegach lodowców Kilimandżaro. Góra jest stosunkowo łatwa technicznie i dostępna dla każdego, kto posiada odpowiednią kondycję. Jest jednak wysoka, a w ciągu dnia pokonuje się czasem znaczne przewyższenia, więc istotna jest właściwa aklimatyzacja.
Moshi na rozgrzewkę
Z biletem w ręce, ze szczegółowym planem trasy, z moimi notatkami i uśmiechem na twarzy wsiadam do samolotu. Malawi, kraj w którym obecnie mieszkam i pracuję, nie ma bezpośredniego połączenia z lotniskiem przy Kilimandżaro, dlatego kolejnych kilka godzin błąkam się po lotniskach – Lilongwe, Blantyer, Lusaka, Nairobi i nareszcie lądujemy. Na Kilimandjaro Airport docieram późnym wieczorem. Kierowca, który na mnie czeka, ma tak szczery uśmiech i przyjazne spojrzenie, iż od razu podbija moje serce. Niestety, jego angielski ogranicza się do kilku podstawowych słów. Nic to, pozwalam się porwać w nieznanym kierunku. Jedziemy do Moshi, bazy wypadowej całego przedsięwzięcia. Miasto tętni życiem, dlatego pomimo późnej godziny, decyduję się na kolację w małej restauracji na przeciwko hotelu. Jak się później okazuje – jednej z najlepszych w mieście.
Muszę jeszcze raz przejrzeć notatki, plan trasy, sprawdzić jakiego sprzętu mi brakuje. Sporządzam listę rzeczy do wypożyczenia: namiot, kijki trekingowe, może jeszcze płaszcz przeciwdeszczowy. Kończę kolację i udaje się do hotelu.
Drugi dzień w Moshi przeznaczam na zwiedzanie, ostatnie zakupy i nabranie sił. W końcu przede mną siedem dni w całkowitym odizolowaniu od cywilizacji. Zdecydowałam się wyjść na Kilimandżaro jedną z trudniejszych dróg – Machame Route. Ta najpopularniejsza i jednocześnie najbardziej komfortowa – Marangu Route, nie stanowi aż tak trudnego wyzwania. Mosi tętni życiem, ale spacer w takim upale kosztuje mnie wiele energii. Na szczęście wszystko udaje się sprawnie i szybko załatwić. Zostaje mi jeszcze trochę czasu na pyszną kawę i zakupy. Ciekawostką jest, że miejscowe krawcowe szyją od ręki piękne sukienki, spodnie, torebki. Maszyny do szycia stoją praktycznie przed każdym sklepem, na każdym rogu. Szum igieł idealnie komponuje się gwarem ulicy. Para pięknych, dopiero co uszytych spodni ląduje w moich dłoniach. Wracam do hotelu. Muszę się wyspać, w końcu jutro czeka mnie wielki dzień – początek wspinaczki.
Dzień pierwszy: Trudne początki pięknej przygody
Punktualnie o 9 rano stawiam się w recepcji hotelu. Mijają kolejne minuty. Przecież umówiłam się z przewodnikiem mojej grupy właśnie tutaj, nie mogłam pomylić miejsca i czasu… Z ponad godzinnym opóźnieniem pojawia się moja grupa. Zapomniałam, że czas w Afryce płynie inaczej. Tu nigdzie nam się nie spieszy, tu jest czas na wszystko…
Ponieważ na Kilimandżaro nie można wspinać się indywidualnie, musiałam wybrać grupę, która zorganizuje i zaplanuje moją siedmiodniową wyprawę. Zdecydowałam się na lokalną agencję turystyczną. W skład mojej ekipy wchodzi kucharz, przewodnik, pomocnik przewodnika i 5 porterów, którzy będą nieśli cały ekwipunek. Ruszamy. Wszyscy razem jednym, małym busikiem. Przed wjazdem do parku, robimy jeszcze drobne zakupy. Świeże warzywa i owoce, trochę mięsa, ryżu. Każdy posiłek przygotowywany będzie na bieżąco, musimy więc zaopatrzyć naszą całą grupę w prowiant.
Wjeżdżamy do parku – Machame Gate (1800 m.n.p.m.). Jakież jest moje zdziwienie, kiedy widzę tłumy ludzi! Grupy turystów wraz z ich przewodnikami, organizatorami. Cierpliwie czekam na rejestrację naszej ekipy. Ważenie naszego ekwipunku przebiega sprawnie, uzyskanie pozwolenia na wejście to tylko formalność, ale kolejka oczekujących rośnie. Chwilowe rozczarowanie szybko znika. Kiedy ruszamy, nie liczy się już nic. Tylko ja, moje myśli i plan zdobycia szczytu. Nawet świadomość czyhających zagrożeń, choroby wysokościowej, zimnych nocy, nie są w stanie przesłonić mi celu wyprawy.
Droga przez las deszczowy i żywa dyskusja mojej grupy towarzyszy mi przez kilka kolejnych godzin. Po 4 godzinach docieram do pierwszego obozu Machame Camp (3000 m.n.p.m.). Mój namiot i gorąca herbata już na mnie czekają. Oczywiście porterzy, którzy mi towarzyszą, są tak szybcy i doświadczeni, iż dotarli tam dużo wcześniej przede mną i przewodnikiem. Obóz umiejscowiony jest na skraju lasu deszczowego. Rozkoszuję się pięknym widokiem i imbirowym smakiem herbaty. Zapada zmrok, a ja uświadamiam sobie, że szum rozmów, odgłosy natury i gwieździste niebo będą moim jedynym towarzyszem przez kolejnych kilka wieczorów. Z dala od zgiełku cywilizacji, szalonego tempa życia, zapadam w sen. Pierwsza noc w namiocie jest koszmarem. Jest mi potwornie zimno. Kolejna warstwa ubrań, którą na siebie nakładam, nie pomaga. Brak wygodnego materaca i poduszki doprowadza mnie do szału. Jakim cudem będę w stanie przetrwać kolejnych 5 nocy? Jestem zdesperowana, przerażona i zła na siebie. Chcę wracać do domu. Co mnie podkusiło?! Za kilka dni święta Bożego Narodzenia, pełne ciepła, pysznego jedzenia, wszelkich wygód i relaksu. A ja tkwię na pustkowiu, z dala od rodziny, pogrążona w rozpaczy. Raz, dwa, trzy… Myśl o czymś ciepłym, co pozwoli zasnąć. Uspokój się! To przygoda twojego życia. Obolała, zziębnięta, w końcu zapadam w niespokojny sen.
Dzień drugi: głazy, deszcz i bezsenna noc
Zgodnie z planem o 6.30 budzi mnie jeden z porterów, przynosi miskę z gorącą wodą. Mam chwilę na poranną toaletę. O 7 zostanie podane śniadanie. Zastanawiam się, czym też zaskoczy mnie kucharz. Talerz gorącej owsianki, tosty, dżem, miód, porcja owoców i gorąca kawa lądują na moim stole. Jestem zaskoczona ilością i różnorodnością jedzenia. Przecież jesteśmy na zupełnym pustkowiu! Zastanawiam się, kiedy i jak zostało to wszystko przygotowane. Tajemnica rozwiązuje się kilkanaście minut później. Nasza kuchnia polowa stoi tuż obok mojego namiotu. Każdy posiłek będzie więc przygotowany z dużą starannością. Czas ruszać w drogę. W ciągu 20 minut cały obóz zwinnie i sprawnie zostaje spakowany do wielkich worków. Porterzy ruszają pierwsi. Ja z przewodnikiem ruszam w ślad za nimi. Las deszczowy pozostawiamy za sobą. Droga wije się stromo w górę. Duże głazy utrudniają i spowolniają marsz. Wokół bujne krzewy. Obracam się na chwilę i widok zapiera dech w piersiach. Po raz pierwszy zauważam szczyt Month Meru, góry nieopodal Kilimandżaro. Jej majestatyczny widok będzie towarzyszył mi przez całą wyprawę. Pojawia się myśl, że może będzie okazja zdobyć i ten szczyt. Bardzo wolno idę przed siebie. Po dwóch godzinach wędrówki niepokojąca mgła przesłania widok. Pada delikatny deszcz. Przewodnik już wcześniej informował, że taka pogoda może nam towarzyszyć codziennie, piękne słoneczne poranki i chwilowe załamanie pogody w ciągu dnia.
Czas na chwilę odpoczynku. Pokonaliśmy trudny, stromy odcinek. Przed nami łagodniejsze zbocze z pięknymi widokami. Słońce z powrotem zaczyna przebijać się zza chmur i towarzyszyć nam w wędrówce. Razem z piękną roślinnością między skałami oraz szumem wody z ukrytych wodospadów stanowią idealnych kompanów. Około 14 docieramy do drugiego obozu Shira Camp (3840 m.n.p.m.) umiejscowionego na rozległej kamiennej polanie. Gdzie nie popatrzeć, rozciąga się piękny widok. Udaję się na odpoczynek. Niespodziewanie zapadam w krótką drzemkę. Budzi mnie szum deszczu. Jak to możliwe? Znowu? Przecież miało już nie padać. Na szczęście jest to tylko niewielki, intensywny opad. Pół godziny później przewodnik decyduje o godzinnym spacerze aklimatyzacyjnym. Idziemy spokojnie do obozu, który mieści się na szlaku innej trasy. Wspomniany już szczyt Month Meru cały czas przypomina o sobie w oddali. Dzisiejszy dzień był bardzo intensywny, mam więc nadzieję, że tę noc prześpię. Kolejne warstwy ubrań, porządny śpiwór… a ja w dalszym ciągu czuję chłód. Przyzwyczajona chodzić spać bardzo późno ewidentnie nie radzę sobie w polowych warunkach. Zasypiając wcześnie wieczorem, budzę się niespokojna w środku nocy. Jeszcze tylko 3 dni i zdobędziesz szczyt, dasz radę!
Tekst i zdjęcia: Justyna Szczurek
Dalszy ciąg opowieści z wyprawy już wkrótce!
***
Justyna Szczurek - rodowita Krakowianka, włóczykij, który jest ciągle w biegu i planuje kolejne wyprawy. Nie wyobraża sobie życia bez walizki, dobrej książki, aparatu, pisania i jedzenia. Nieustannie fotografuje otaczający ją świat i przelewa na papier wszystko to, czego doświadcza podczas podróży. Instynkt podróżnika ponownie zaprowadził ją na inny koniec globu, tym razem do Meksyku, gdzie mieszka i pracuje. Co ją do tego pchnęło – ciekawość, miłość do TACOS i Mariachi czy może praca? Ciągle szuka odpowiedzi. Jaki jest jej przepis na życie? Szczypta szaleństwa, intuicja, upór godny największego osła, wielki uśmiech i pozytywne myśli – tylko tyle i aż tyle.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.