Ich niepełnosprawność definiuje ich tożsamość. Zamiast w CV, pracodawca zawsze najpierw popatrzy na wózek. Zresztą, każdy najpierw patrzy na wózek… Albo na to, że ktoś jest niewidomy. Żeby na niepełnosprawnego ktoś popatrzył najpierw jak na człowieka, a nie na kalekę, potrzeba dokonywać rzeczy niezwykłych. I to cały paradoks niepełnosprawności – żeby być zwykłym, trzeba niejednokrotnie zrobić albo osiągnąć coś, co wielu pełnosprawnym nie mieści się nawet w głowie…
Autostrad budował nie będę
Przemka na wózku posadził wypadek, który on i jego dziewczyna – Basia mieli na trasie do Warszawy, pewnego czerwcowego poranka w 2003 roku. Mężczyzna latami walczył o to, żeby być przeciętnym człowiekiem, z przeciętnymi problemami, widzianym przez pryzmat tego, jaki jest, a nie tego, jaki stał się po wypadku.
Akceptacja własnej niepełnosprawności przyszła późno, bo po trzech latach leżenia bez ruchu i prośbie do śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego o eutanazję. Tak naprawdę nie była to prośba o śmierć, a desperackie błaganie o życie. Po wewnętrznej walce z samym sobą, Przemek dał w końcu życiu drugą szansę. I jedyne, o czym marzył, to… bycie na powrót zwykłym człowiekiem…
Aby pokazać swoją zwykłość, postanowił przejechać na wózku Polskę wszerz. Tak po prostu. Z okazji tego, że Polska została współorganizatorem Euro 2012.
– To nie jakiś przesadny patriotyzm. To ludzki i kibicowski odruch, żeby zrobić coś dobrego. Pokazać Europie, że jesteśmy, mamy wspaniałą historię i równie wspaniałych ludzi, pełnych wytrwałości, pasji i poświęcenia – mówił w rozmowach z mediami, które zaczęły się nim interesować, kiedy ruszył w swoją podróż. – Dróg i stadionów w tym stanie nie pomogę budować. A dusza kibica nie pozwala siedzieć bezczynnie – tłumaczył cierpliwie.
Przemkowi brakowało kogoś, kto mógłby go wesprzeć w realizacji planu. Znalazł Annę Dymną, która pomogła w załatwieniu lekarza i rehabilitacji. Na swoim wózku, którym może sterować prawie bezwładną ręką, ruszył w podróż po Polsce. Był rok 2007. Wyprawę planował kilka miesięcy. Za jego wózkiem jechał samochód z prowiantem, jego bratem, rehabilitantką i Basią.
Wtedy się nie udało, mężczyzna trafił do szpitala, bo w drodze pojawiły się kłopoty ze zdrowiem, nad którymi nie dało się zapanować, ale Przemek się nie poddał. Latem 2008 r. spróbował ponownie. Udało się. Przejechał ponad tysiąc kilometrów ze Słubic do Zosina. Stał się sławny. Pisały o nim gazety, media internetowe, mówili o nim w radiu, pokazywali go w telewizji. A on powtarzał wszystkim, że nie robi niczego niezwykłego. Po prostu żyje. Jak każdy inny człowiek. – Gdyby to pan przejechał Polskę wszerz, to czy inni dziennikarze zrobili by z pana bohatera? – zapytał jednego z dziennikarzy podczas jednej z konferencji prasowych. – Nie – odpowiedział tamten. – No widzi pan, nie jestem żadnym bohaterem. Jestem zwykły.
Matura na 4,0
Janusz Świtaj siedemnaście lat temu miał ciężki wypadek motocyklowy. Od tamtej pory jest całkowicie sparaliżowany, oddycha za pomocą respiratora. Tak widzi go cała Polska. A w codziennym życiu? Janusz Świtaj ma 35 lat. Dwa lata temu napisał maturę… A jeszcze kilka lat temu nie widział sensu w życiu. A może inaczej, widział sens, ale nie w takim życiu, jakie wiódł po wypadku.
Kiedy rozbił się na motocyklu i dowiedział się, że już nigdy nie wstanie z łóżka, za całe jego otoczenie musiał mu wystarczyć mały pokój, komputer i okno, przez które obserwował takie życie, jakiego przed wypadkiem był uczestnikiem. – Każdy dzień był kopią poprzedniego. Doskonale wiedziałem, że każdy kolejny tydzień będzie dokładnie taki sam, jak poprzedni – mówił jeszcze kilka lat temu. – To wyglądało mniej więcej tak: budzę się, jem śniadanie, oglądam film, potem rehabilitacja, praca przy komputerze, znowu film albo program w TV, obiad, komputer, film, komputer, wieczorna toaleta, sen… Jedyna zmiana polegała na tym, że czasem miałem większą albo mniejszą spastyczność, czyli niekontrolowane ruchy całego ciała…
W 2006 r. usłyszała o nim cała Polska, bo Janusz poprosił o eutanazję. Bał się chwili, w której zabraknie mu rodziców i będzie skazany na wegetację. Wtedy odwiedziła go Anna Dymna. Nie uwierzyła, że Janusz chce umrzeć, postanowiła pomóc. Mężczyzna otrzymał specjalny wózek sterowany ustami, dzięki któremu może się samodzielnie poruszać. Dostał też pracę – jest fundraiserem w fundacji „Mimo Wszystko”. Napisał książkę. A cztery lata temu poszedł do liceum. Skończył je ze średnią 4,0.
W końcu przyszedł czas na maturę. – Wszystkie egzaminy, zarówno ustne, jak i pisemne, zdawałem w domu w obecności dwu- lub trzyosobowej komisji, w zależności od przedmiotu. Nikt inny nie mógł w tym czasie przebywać w moim pokoju, chyba że wymagały tego względy medyczne – opowiada Janusz. – Największym wyzwaniem była pisemna matematyka, część obliczeń musiałem wykonywać w głowie, a potem dyktować jednej z nauczycielek. Gdybym próbował sam wszystko pisać, to egzamin trwałby bardzo długo, ponieważ wystukuję każdą literę uderzając w klawiaturę ołówkiem trzymanym w ustach. Można więc powiedzieć, że pisemną maturę pisałem ręką jednego z członków komisji, ale wszystko, co zapisali, było wyłącznie mojego autorstwa. Przez cały czas trwania egzaminów, czyli od godz. 9 do 14, był włączony dyktafon, który rejestrował wszystko, co powiedziałem. Nie mogło być mowy o jakiejkolwiek taryfie ulgowej – żartuje.
Ciężar pamiętania
Marcin na wózku jeździ od trzeciej klasy szkoły podstawowej. Pamięta, jak to jest chodzić. Dlatego, choć pogodził się z tym, jaki jest, czasem ciężko mu z myślą, że nie może wstać. Właśnie dlatego, że pamięta.
Marcin wysiadał z autobusu tylnymi drzwiami, kiedy potrącił go samochód. Na początku myślał, że niemoc w nogach minie. Myślał, że jest chory, tak jak na grypę.
A grypa, jak się ją odchoruje, to przechodzi. Po pewnym czasie zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że ta grypa nie przejdzie, choć nikt nie powiedział mu tego wprost…
Kiedy przyszła akceptacja, Marcin zajął się sportem. Na tyle poważnie, że wśród jego sukcesów można wymienić Mistrzostwo Polski w pływaniu, obecność w kadrze na Olimpiadzie w Atlancie (na same zawody nie pojechał jednak przez kontuzję barku), Paraolimpiadę w Nagano (6. miejsce w biathlonie na 7,5 km). Oprócz tego, przez 10 lat uczestniczył w maratonach.
Sport, czynnie uprawiał przez 13 lat. – Przez bardzo długi czas mój dzień wyglądał niemal tak samo. 6 rano – pobudka. O 7 rozruch. 11 – trening. 16 – drugi trening. Od 19 – czas dla siebie – wspomina Marcin.
Pewnego dnia Marcin zaczął myśleć o tym, jak będzie wyglądała jego przyszłość. Doszedł do wniosku, że nie będzie nią sport. I postanowił pójść na studia. Koniecznie na jakiś kierunek techniczny. Wybrał Wydział Geologii, Geofizyki i Ochrony Środowiska, na krakowskim AGHu. Od początku bał się, że będzie się wyróżniał. Choćby wiekiem.
– Studia zazwyczaj zaczynają ludzie zaraz po szkole średniej. A ja miałem jednak już trochę więcej lat – mówi Marcin.
Trzy miesiące przed rozpoczęciem studiów, Marcin postanowił odświeżyć wiedzę z matematyki i fizyki. – Okazało się, że nie jest ze mną tak źle, jak początkowo myślałem. Koniec pierwszego semestru to 6.0 z matematyki. Koniec roku: 5.0 – wspomina. Tak pięknie nie było jednak cały czas, zwłaszcza na obowiązkowych praktykach, na które Marcin jeździł wraz z kolegami z roku w Karpaty czy Sudety.
Magisterka Marcina to rzecz sama w sobie wyjątkowa. Wózek napędzany energią z ogniw woltaicznych. Po obronie, będzie mógł się tytułować inżynierem odnawialnych źródeł energii. I właśnie tak chciałaby być postrzegany, aby móc rozwijać się zawodowo po ukończeniu uczelni. Chciałby, aby przyszły pracodawca najpierw spojrzał na niego jak na Marcina – inżyniera, a nie Marcina – faceta na wózku.
Na co dzień robię Egipt
– To nie jest tak, że jak nie wejdę na Kilimandżaro po raz drugi, to stanie się jakaś wielka tragedia. Ale chciałabym się nadal rozwijać zawodowo i jeszcze parę rzeczy w życiu zrobić. Zobaczymy, co mi los przyniesie – mówi Andżelika, chora na rdzeniowy zanik mięsni, na wózku od 15. roku życia.
Na Kilimandżaro weszła dzięki Fundacji Mimo Wszystko, podczas urlopu, który wzięła w pracy – w centrum turystyki podwodnej „Nautica”. Choć było ciężko, dała radę.
Andżelika jest jak każdy inny pracownik biura. Jak sama mówi, jej obowiązki to przede wszystkim Egipt: ubezpieczenia, bilety, rezerwacje. Jak trzeba to „zrobi” też Chorwację, czy zorganizuje safari.
Andżelika jest też prezesem stowarzyszenia „Nautica”, które organizuje nurkowanie dla osób niepełnosprawnych. – Kiedyś lekarze mówili moim rodzicom, że nie dożyję 30-stki. Mam 28 lat i mam się dobrze – uśmiecha się Andżelika. – Mówiąc poważnie, oczywiście jestem coraz słabsza, bo choroba się nie cofnie. I oczywiście boję się, co będzie dalej. Rehabilitacja pomaga, ale cudu nie będzie – mówi Andżelika.
Jak sama przyznaje, jest szczęściarą, bo ma okazję realizować się i w turystyce, i dziennikarstwie, czyli obu kierunkach studiów, które ukończyła. Przez jakiś czas uczestniczyła w programie „Potrzebni” emitowanym na antenie TVP Kraków.
Praca z prompterem, dziewięć reflektorów, trzy kamery – to wszystko sporo ją nauczyło. Dzięki prowadzeniu programu w telewizji, Andżelika przestała się też bać wystąpień publicznych i na weselu znajomych bez stresu odczytała publicznie wiersz. Poza tym, podszlifowała dykcję i teraz już wie, jak prawidłowo akcentować samogłoski. – Trochę problemów było z moją „góralską naleciałością” – śmieje się prezenterka „Potrzebnych”, z pochodzenia mieszkanka Zakopanego.
Dziennikarka i specjalistka ds. sprzedaży czeka na nowe wyzwania, które przyniesie jej życie. Chce się sprawdzać i wie, że jeszcze może wiele osiągnąć. Bo w końcu, jak podkreśla, to nie wózek ją definiuje, a to, co zrobiła i jeszcze chce zrobić.
Być jak Bocelli
Historia Armanda jest nieco inna, można powiedzieć paradoksalna. To dzięki niepełnosprawności odkrył swój największy dar. Ale nie pragnie niczego bardziej, niż tego, żeby go przez tę niepełnosprawność nie definiować całkowicie. – Gdyby nie choroba, to nigdy bym się nie dowiedział, że mam taki talent, akurat do śpiewania. Pracowałbym z ojcem w gospodarstwie, jeździł ciągnikiem wokół stawów. A teraz to właśnie śpiewem zarabiam na życie i utrzymanie rodziny. Zabawne, prawda? – uśmiecha się Armand.
Urodził się w 1966 roku. Jak wspomina, był „normalnym dzieckiem”, nawet trochę urwisem, jak to chłopcy. Nic nadzwyczajnego w jego życiu się nie działo. Aż do 25. roku życia. Wtedy właśnie, w 1991 roku zaczęły się jego problemy ze wzrokiem. Diagnoza – zwyrodnienie siatkówki oczu. Nie do wyleczenia, nie do powstrzymania. – Nie chciałem uwierzyć – mówi dziś Armand. – Miałem trochę żal do losu, że akurat na mnie padło z tą chorobą – wspomina. Ten żal trwał bardzo długo. Ale los dawał coś w zamian, jakby chcąc być sprawiedliwym, o ile w ogóle w takiej sytuacji o sprawiedliwości losu można mówić. – Na początku choroby poznałem Elę. To była miłość, jeśli można tak powiedzieć, biorąc pod uwagę stan moich siatkówek w chwili poznania, od pierwszego wejrzenia – uśmiecha się Armand.
Jeszcze w połowie lat 90., żeby czymś się zająć, Armand zapisał się do szkoły muzycznej. Zawsze lubił grać na gitarze i śpiewać, teraz ma na to czas. W szkole poznał Eugeniusza Sowę, nauczyciela śpiewu klasycznego. Armand: – Profesor uznał, że mam talent i dobre warunki do śpiewu. Szczególnie spodobał mu się mój bas i baryton. Dzięki niemu jestem dziś tym, kim jestem.
Bo podczas zajęć z prof. Sową okazało się, że Armand ma talent. Zaczął więc koncertować, występując z repertuarem operetkowym. Wystąpił w „Drodze do gwiazd”, zdobył Grand Prix i nagrodę publiczności na Festiwalu Pieśni Włoskich „La Skarpa Italia” oraz Grand Prix na Festiwalu „Widzieć muzyką” w Busku-Zdroju. Koncertuje z Gorzowską Orkiestrą Dętą i Gorzowską Orkiestrą Kameralną „Odeon”, głównie w małych miejscowościach i ośrodkach wypoczynkowych.
– Nikt nie mówił, że początki są łatwe, Andrea Bocelli też nie zaczynał od występów na stadionach. – uśmiecha się Armand.
Szybko jednak dodaje, że nie chce, by publiczność oceniała go, jak kogoś nie do końca normalnego: – Często zdarza się, że słuchacze nie wiedzą, że jestem niepełnosprawny. Po prostu jestem dla nich piosenkarzem, i tyle. Orientują się dopiero wtedy, kiedy podchodzą po występie z gratulacjami. Wtedy zazwyczaj słyszę konsternację w ich głosie. I jakieś niezrozumiałe zakłopotanie. Wydaje mi się, że myślą: „Jak to, niepełnosprawny, a tak ładnie śpiewa?”.
– Bardzo bym chciał, żeby kiedyś w jakimś konkursie dla „normalnych” pokazywanym w telewizji, na festiwalu w Opolu czy Sopocie wypłynął jakiś niepełnosprawny artysta. Żeby ktoś u nas zrobił kiedyś taką karierę jak Andrea Bocelli czy Stevie Wonder. Żeby ludzie przestali myśleć, że piosenkarz niewidomy czy na wózku nie jest sexy, nie sprzeda się, nie będzie atrakcyjny dla widzów i nie zarobi pieniędzy…
CytujSkomentuj
Bardzo ciekawy i jakże ważny temat! Niepełnosprawni są wśród nas, ale przecież nie w pełnym zakresie choroby wszystkiego! To, że ktoś jest na wózku, nie znaczy że choćby nie jest geniuszem matematyki a osoba niewidoma może z powodzeniem pieknie śpiewać czy grać na instrumencie.